Pierwszy dzień lipca, rozpoczynający rotacyjną prezydencję Węgier w Unii Europejskiej, wyglądał na początek wielkiego skoku dyplomacji Budapesztu. Już następnego dnia premier Viktor Orbán ściskał w Kijowie dłoń prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, czyniąc w ten sposób gest nieznany od co najmniej siedmiu lat, czyli od momentu ostrego kryzysu w stosunkach Węgier z Ukrainą. Trzy dni później to samo uczynił w Moskwie Władimirowi Putinowi. Zaś 8 lipca witał się w Pekinie z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem. Uniknął tym samym spotkania z Annaleną Baerbock, niemiecką minister spraw zagranicznych, która właśnie tego dnia wylądowała w Budapeszcie.
Dobra mina do złej gry
Orbán, uchodzący za najbardziej prorosyjskiego spośród szefów państw UE, od pewnego czasu złagodził swoje stanowisko. Na przełomie stycznia i lutego wycofał zastrzeżenia, zgłoszone w grudniu 2023 r., a blokujące pomoc finansową Unii dla Ukrainy w niebagatelnej sumie 50 mld euro. Nie sprzeciwia się już tak bardzo jak dawniej militarnej pomocy NATO dla Kijowa. To mu dało – przynajmniej we własnym mniemaniu – mandat do pośredniczenia pomiędzy dwoma największymi antagonistami kontynentu, Ukrainą i Rosją. A skoro w dodatku przewodnictwo UE dostało się Węgrom, okazja nadarzała się sama.
Wspomniane przewodniczenie jest godnością reprezentacyjną, a nie decyzyjną, jednak sam fakt, iż premier państwa-przewodniczącego odwiedza po kolei Kijów i Moskwę, ma wyraziste znaczenie polityczne. Wszak z Putinem nikt się ostatnio nie spotyka wyjąwszy dyktatora Kim Dzong Una oraz kilku przywódców krajów afrykańskich. W dodatku jest to osoba objęta listem gończym Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, a zatem ktoś, kto raczej nie powinien wyjeżdżać na zachód od granic Związku Białorusi i Rosji. Czołowi politycy unijni na wyprzódki zaczęli więc się zarzekać, że wizyty Orbána – a szczególnie ta w Moskwie – nie były konsultowane w unijnym gremium, a węgierski premier reprezentował w Kijowie i Moskwie wyłącznie własne państwo. Potwierdził to zresztą sam Orbán, który wszelako upierał się, że do obu stolic pojechał z misją pokojową.
Sformułowania tego używa jednak raczej na wewnętrzny, węgierski użytek. Bo w oczach opinii międzynarodowej ten korowód wizyt był klęską. Orbánowa propozycja zawieszenia broni odrzucona została i tu, i tam – Putin zresztą potwierdził swoją odmowę na konferencji prasowej. Nic się na razie nie zmieni, Rosja nadal toczyć będzie wojnę z Ukrainą, a tłumaczenie węgierskiego premiera, że pojechał tylko „wybadać stanowiska”, wygląda na robienie dobrej miny do kiepskiej gry. Na pociechę Orbán udał się do Chin, ale tam nie rozmawiał już o polityce, tylko o pieniądzach.
Budzik nakręcony na Budapeszt
Wszelako odwiedziny w Kijowie miały jeszcze jeden aspekt – i to zaskakująco pozytywny. Wygląda na to, że rządy obydwu państw dogadały się wreszcie w kwestii praw językowych mniejszości węgierskiej, której geneza leży we wspomnianym już kryzysie z 2017 r.
Chodzi o Obwód Zakarpacki, jedną z 25 jednostek administracyjnych Ukrainy. Pas ziemi przylegającej do Węgier z miastami Użhorod (po węgiersku Ungvar), Mukaczewo (Munkacs) oraz Berehowo (Beregszasz) zamieszkują tam zwarcie ukraińscy Węgrzy. Liczą sobie 150 tys. osób, co stanowi 12 proc. ogółu tamtejszej populacji. Wszyscy mówią po węgiersku, czemu trudno się dziwić, jako że teren obecnego obwodu był od tysiąca lat częścią królestwa węgierskiego. Aż do 1920 r., kiedy to Węgry, jako strona pokonana w wojnie, musiały ową ziemię odstąpić. Nie bardzo wiedząc komu, przyznano ją Czechosłowacji, ale od 1945 r. jest to część Ukrainy – najpierw sowieckiej, teraz już niepodległej.
Osiemdziesiąt lat to naprawdę niewiele w porównaniu z tysiącem. Wystarczy powiedzieć, że do dziś w hotelach tych miast turysta zamawiający budzenie musi zaznaczyć, że chodzi mu o czas kijowski. Bo miejscowi nadal liczą godziny jak w Budapeszcie.
Do 2017 r. mniejszość węgierska cieszyła się pełną autonomią oświaty, dysponując wachlarzem szkół od podstawowej po akademie. Jednak owego roku autonomię tę znacznie ograniczono, zezwalając na naukę w języku węgierskim jedynie do czwartej klasy podstawówki. Spowodowało to napięcia, nie tylko na linii Budapeszt-Kijów, ale także wewnątrz obwodu, gdzie kilkakrotnie dochodziło do fizycznych ataków, głównie na placówki węgierskie.
Kryzys zakarpacki ma jeszcze dodatkowe tło. Miejscowa ludność, choć mówi jednym z dialektów języka ukraińskiego, jest stosunkowo słabo związana z kijowską macierzą. Oni do 1945 r. z Ukrainą nie mieli nic wspólnego. Dlatego Kijów tak dba o to, aby ich zintegrować. Tworząc przy okazji nowe pola napięć.
Wszystko wskazuje jednak na to, że przynajmniej ten kryzys należy już do przeszłości. Nie wiemy, na jak duże ustępstwa zgodziła się ekipa prezydenta Zełenskiego oraz premiera Denysa Szmyhala, jednak wygląda na to, że są one na tyle istotne, że zadowalają Budapeszt. I daj im Panie Boże, Ukrainie niepotrzebny jest teraz dodatkowy front na jej zachodniej granicy.
Czerwone światło dla Orbána
Aktywność Orbána naprawdę może budzić podziw. Pod hasłem „Uczyńmy Europę wielką” (kalka z propagandy Donalda Trumpa) próbuje on montować koalicję partii przeciwnych linii wytyczanej przez czołowe siły UE. Jak na razie udało się to połowicznie. Powołana 30 czerwca – a więc tuż przed nastaniem węgierskiej prezydencji – koalicja „Patrioci dla Europy” łączy podobne, o populistycznym charakterze, partie Węgier, Czech, Austrii oraz Portugalii. Brakuje jeszcze trzech, aby można było utworzyć formalną grupę w Parlamencie Europejskim, ale to i tak sukces Orbána, zważywszy tempo jego działań.
A premier spieszy się, bo grunt zaczyna mu się palić pod nogami. 9 czerwca w wyborach samorządowych oraz do Parlamentu Europejskiego bezapelacyjnie wygrała partia opozycyjna pod wodzą Petera Magyara. To czerwone światło dla stabilnych, jak się wydawało, rządów Orbána oraz jego partii Fidesz.
Na szczycie NATO w Waszyngtonie (9–11 lipca) węgierski premier, choć odgrywał się na mniejszych partnerach (blokada refundacji polskiego uzbrojenia, które poszło na Ukrainę), posłusznie zgodził się z linią Paktu, który nadal będzie posyłać nad Dniepr swoje systemy Patriot, i to w podwójnie zwiększonej ilości. Orbán zastrzegł tylko, aby Węgry same niczego na ukraiński front nie posyłały. To zrozumiałe, skoro nadal nazywa Putina swoim przyjacielem.