Statystyki prezentujące start w dorosłość wychowanków domów dziecka są alarmujące. Co jest dla nich największą trudnością, kiedy muszą opuścić mury tych placówek?
– Te trudności możemy podzielić na związane ze sferą emocjonalną i materialną. Od strony emocjonalnej z opuszczeniem domu dziecka na pewno wiąże się lęk. Dzieci czują, że brakuje im kompetencji społecznych. Zwykle nie są dość pewne siebie, czyli mają zaniżone poczucie własnej wartości. To z kolei będzie rzutowało na ich kompetencje do załatwiania spraw urzędowych, wyboru szkoły, zawodu, miejsca pracy czy przygotowania się do rozmowy kwalifikacyjnej.
Brakuje im zwyczajnej wiedzy, że daną sprawę trzeba załatwić tak i tak, czy po prostu czują się gorsze?
– Jedno i drugie, ale przede wszystkim to drugie. Noszą stygmat dziecka z domu dziecka lub z rodziny patologicznej. Piętno pochodzenia z trudnej rodziny to czasem dla nich najcięższy bagaż – nie sam fakt, że dorastały w domu dziecka, ale dlaczego się tam znalazły.
Wracając do trudności w sferze emocjonalnej – dzieci często borykają się z tymi samymi problemami, co dorosłe dzieci alkoholików (DDA). Gdy przychodzą do domu dziecka, już są poranione, bo należą do grupy tych, które żyły na marginesie życia sąsiedzkiego, społecznego, szkolnego. Czują się inne z powodu biedy, alkoholu, przemocy. Najpierw w przedszkolu, a potem w szkole porównują się z dziećmi ze zdrowych rodzin, widzą różnice i wpadają w kompleksy. Już z kompleksami idą do domu dziecka, który choćby był najlepszy i najsympatyczniejszy, to jednak jest placówką.
Na czym polegają trudności socjalne? Czy można powiedzieć, że startujący w dorosłość wychowankowie nie mają prawie nic?
– Niestety, można. Dzieci nie mają w posagu rodziny, która w sposób naturalny byłaby dla nich zabezpieczeniem. Żyją z lękiem, że nie mają dokąd wrócić, jeśli powinie im się noga. Planują, że pójdą na studia, wyjadą za granicę do pracy, wyjdą za mąż lub się ożenią, ale w głowie ciągle kołacze myśl: „A co, jeśli mi nie wyjdzie? Gdzie pójdę? Kto mi pomoże?”. Każdy w tej sytuacji – gdyby zniknęła mu rodzina – miałby podobne lęki. Generalnie to dobrze, że wychowankowie je mają. Gdyby do swojej przyszłości podchodzili bezrefleksyjnie, oznaczałoby to, że są odklejeni od rzeczywistości. A lęk można przekuć w coś dobrego, on może determinować działanie: „Wiem, że nie mam zabezpieczenia rodzinnego, więc muszę znaleźć pracę, nie mogę zarwać szkoły”.
A jeśli młody dorosły po prostu nie jest gotowy, aby rozpocząć samodzielne życie? Biorąc pod uwagę odsetek trzydziestokilkulatków, którzy nadal żyją na garnuszku rodziców, a przynajmniej we wspólnym gospodarstwie domowym, wiek 18 lat wydaje się bardzo wczesnym na totalną samodzielność.
– Wiem, że zdarzają się sytuacje, kiedy domy dziecka wymuszają na wychowankach opuszczenie placówek. Przez 18 lat mojej pracy w domu dziecka – najpierw w charakterze wychowawcy, później pedagoga, a w końcu dyrektora – nie byłam świadkiem czy „sprawcą” takiej sytuacji. Ani razu nie doprowadziłam do tego, że pełnoletnie dziecko musiało się spakować i iść – gdziekolwiek, byle tylko opuściło dom dziecka. Jedyne przyspieszone „usamodzielnienie” dotyczyło chłopaka, który wniósł na teren placówki marihuanę. Był pełnoletni, poważnie złamał regulamin, więc m.in. w trosce o pozostałe dzieci musiał zostać skreślony z listy wychowanków, jednak wcześniej załatwiliśmy mu internat.
Od pół roku pracuję w domu samotnej matki. Już w tym krótkim czasie poznałam mamę, która trafiła do nas ze swoim małym dzieckiem i opowiadała, że zaraz po ukończeniu 18. roku życia musiała się wyprowadzić z domu dziecka, choć nie miała gdzie. Więc praktyki są różne…
A jeśli ktoś nie chce opuścić domu dziecka, bo np. nie czuje się gotowy? Czy może zostać dłużej?
– Są dzieci, które chciałyby przedłużać swój pobyt w domu dziecka w nieskończoność. Ustawodawca określił górną granicę na ukończenie 25. roku życia.
W moim domu dziecka pilnowaliśmy, aby po uzyskaniu pełnoletniości wychowanek złożył w terminie wniosek o przyznanie mieszkania komunalnego. Dzieci wychodzące z pieczy zastępczej miały pierwszeństwo przed innymi osobami czekającymi w kolejce i zwykle okres oczekiwania wynosił do dwóch i pół roku. Wychowankowie, którzy mieli dobre relacje z wychowawcami i kolegami (niektórym udało się stworzyć trwałe więzi), czekali z wyprowadzką tak długo, aż udało im się wyremontować i urządzić mieszkanie i mieli poczucie, że mogą w nim bezpiecznie wylądować. Towarzyszyły im lęki, nie do końca irracjonalne – przecież widzieli koleżanki i kolegów, którzy wyszli z placówki i nie dali rady. Dlatego zawsze powtarzałam: „Jeśli jeszcze nie musisz, nie wychodź. Zostań z nami, dojrzej, poczekaj”.
Wydaje mi się to abstrakcyjne, ale czy wychowankowie wracają do swoich rodzin pochodzenia?
– Wracają i są to trudne historie. Bywa, że dziecko przez cały pobyt w placówce przejawia mentalność więźnia, odliczając dni do powrotu. Tacy podopieczni czują się pokrzywdzeni, że zostali umieszczeni w domu dziecka i nigdy nie zaakceptowali tej decyzji. Obwiniają kuratora, pracownika socjalnego, nie konfrontując się z obiektywną winą rodziców, bo jest to dla nich za trudne. Psychologicznie jest to łatwe do wytłumaczenia. Łatwiej być buntownikiem i równocześnie obrońcą rodziców, niż powiedzieć: „Jestem niechciany, moi rodzice mnie nie kochali”.
Niestety, dzieci z mentalnością więźnia często zaliczają ośrodki wychowawcze i poprawcze. A gdy wychodzą na „wolność”, robią to z wielkim hukiem. Potem nierzadko piją i kradną wraz z rodzicami, buntując się przeciwko całemu normalnemu światu.
Czy dom dziecka wychowuje do samodzielności?
– Zależy który. Często prowadzi za rączkę, potem puszcza w świat bez jakichkolwiek umiejętności i wszyscy się dziwią, że historia zatacza koło, tzn. do placówki trafiają dzieci jej byłych wychowanków.
Co to znaczy „prowadzi za rączkę”?
– Na przykład dziecko odbiera posiłek z jednego okienka i oddaje pusty talerz do drugiego. Nie uczestniczy w przygotowaniu śniadania czy obiadu, więc nie wie, ile trudu to wymaga. Podobnie z praniem i prasowaniem rzeczy, sprzątaniem, naprawianiem szkód.
Raport NIK z 2015 r. wytykał niektórym domom dziecka, że dzieci nie uczą się gotować, prać, sprzątać, gospodarować pieniędzmi itd.
– Bo to prawda. W 2009 r. kiedy już od roku byłam dyrektorem, w moim domu dziecka zaczęła działać grupa usamodzielnienia. Została stworzona dla młodzieży powyżej 15. roku życia i dorosłych wychowanków, ale trafiały tam dzieci dojrzałe w sensie poznawczym (dzieci z deficytami poznawczymi tj. upośledzone nie podołałyby, niestety, pewnym zadaniom i obowiązkom). Grupa usamodzielnienia to była nobilitacja. Tam dzieci uczyły się, ile kosztuje chleb i masło (same planowały i robiły zakupy), uczyły się samodzielnie utrzymywać czystość wokół siebie, gotować i piec, załatwiać sprawy w urzędzie. Miały więcej obowiązków, ale też więcej przywilejów, np. mogły na dłużej wychodzić na miasto, dłużej oglądać telewizję czy korzystać z telefonów i zapraszać znajomych. Cisza nocna zaczynała się u nich o 23.00, a nie jak w młodszych grupach o 20.00. Z tą grupą pracowali najlepsi, doświadczeni wychowawcy.
Niestety, w wielu domach dziecka takich grup nie ma. Zamiast nich działają tzw. grupy rodzinkowe, do których należą dzieci w wieku 3–18 (i więcej) lat. Fachowa literatura wychwala grupy rodzinkowe, które podobno stwarzają pozory rodziny, uczą opiekuńczości i nawiązywania więzi. Z mojej praktyki wynika, że to utopia. W takich grupach nie ma więzi, bo dzieci nie znają się i nie lubią. Jedynym, co je łączy, jest rywalizacja o uwagę wychowawcy. Tymczasem nie można traktować dzieci jak w kołchozie (choć tak jest łatwiej – cisza nocna dla wszystkich o tej samej porze i koniec, kropka). Każde dziecko trzeba traktować adekwatnie do wieku. Dawać mu prawo do popełniania błędów i brania odpowiedzialności za nie.
Dlaczego systemowo jeszcze nikt na to nie wpadł? Dlaczego nie ma wytycznych, że każdy dom dziecka powinien być tak zorganizowany?
– Nie wiem, ale przecież ja też Ameryki nie odkryłam. Po prostu miałam dobre praktyki z innych domów dziecka. Obecnie systemowo dążymy do tworzenia domów małych, maksymalnie 14-osobowych. Z jednej strony niby dobrze, że duże, 30-osobowe odchodzą do lamusa, ale z drugiej strony w tych dużych placówkach do grup należało maksymalnie 10 dzieci (w moim domu dziecka każda grupa miała osobne piętro, a grupa usamodzielnienia miała osobny budynek). Teraz wychowawca będzie pracował sam z 14 dzieci, z pewnością w modelu rodzynkowym. Czyli będzie dla podopiecznych jeszcze mniej dostępny.
Czy aby przypomnieć sobie historie wychowanków domu dziecka z happy endem, musi Pani długo szukać ich w głowie?
– Nie, bo dobre zakończenia się zdarzają. Dorośli wychowankowie, którzy sobie radzą, utrzymują kontakt z opiekunami, chwaląc się dziećmi, pracą. Odwiedzają ulubionego wychowawcę czy innego pracownika – czasem kucharka albo woźny stają się najbliższymi osobami dla dziecka z „bidula”. Zwykle dorosłe osoby, które przeszły przez dom dziecka, nie chcą o tym rozmawiać, nie chwalą się tym w swoim środowisku, ale są też tacy, którzy mówią o tym z podniesioną głową. W mojej pracy było to mniej więcej 50:50.
Co zrobić, aby odsetek dzieci, które sobie poradziły, był większy?
– Dzieci, które ja „wypuszczałam” z domu dziecka, nigdy nie były pozostawione same sobie. Oferowaliśmy im wielopłaszczyznową pomoc, ale co zrobić, kiedy nie zawsze chciały z niej korzystać? Wtedy szybko przerywały szkołę i zawalały terminy składania wniosków o mieszkania socjalne czy chronione. Ponieważ liczyły na łatwe pieniądze, wdawały się w paserstwo i kradzieże, za co trafiały do zakładów karnych. Kradły, bo musiały spłacić długi i z czegoś żyć, a zaledwie kilku spraw, które miały ogarnąć, nie pozałatwiały. Tym dzieciom trudno jest pomóc, bo one najczęściej tę pomoc odrzucają.
Inne chętnie przyjmują wskazówki wychowawców. Moim zdaniem stosunkowo łatwo da się rozwiązać problemy ekonomiczne. Jeśli dziecko ma silną osobowość i wie, że może prosić o wsparcie fundacje, stowarzyszenia, MOPS czy parafie, to sobie poradzi i tę pomoc znajdzie. Oczywiście nie mam na myśli wyuczonej bezradności, która pcha ludzi do ustawiania się w kolejkach po zasiłki, bo po prostu nie chce im się pracować. Nie jestem zwolenniczką rozdawnictwa pieniędzy.
Większą trudność widzę w deficytach emocjonalnych i zranieniach. W moim doświadczeniu jako osoby zarządzającej placówką brakowało psychologa. Nie byłam w najgorszej sytuacji, bo na 30 dzieci miałam jednego psychologa na etacie, ale to za mało, bo tak naprawdę każde dziecko powinno być objęte odpowiednią dla niego terapią, niezależnie czy ma 3, 8 czy 17 lat. Byłoby dobrze, gdyby jak najwięcej deficytów udało się przepracować, dopóki mamy dziecko na miejscu. Poza tym placówka dostarcza nadmiaru bodźców. Wychowanek powinien mieć możliwość na bieżąco wylewać swoje emocje zaufanej osobie.
Niestety, nie mieliśmy też placówek, do których moglibyśmy odsyłać dzieci na terapie. Szkoły czy poradnie psychologiczne były tylko od interwencji i diagnozy.
Przydałoby się też więcej mieszkań chronionych, w których wychowankowie mieszkają na preferencyjnych warunkach. Za symboliczną opłatą mogą w nich przebywać do ukończenia szkoły. Muszą przestrzegać regulaminu, np. nie mogą urządzać głośnych imprez czy przenocować gości, co pracownik socjalny ma prawo skontrolować. Są na dłuższej smyczy, mają ograniczenia podobne do tych, które obowiązują w akademikach czy internatach.
Mieszkania chronione są wyposażane i utrzymywane przez państwo. W Opolu nie byliśmy w złej sytuacji, bo mieliśmy trzy takie mieszkania, a ponadto bursy i internaty.
W całej Polsce jest podobno tylko sto mieszkań chronionych…
– Mało. Powinno być ich tyle, aby pomieściły wychowanków domów dziecka a także dzieci wychodzące z rodzin zastępczych – one mogą się borykać z podobnymi problemami.
A kim jest tzw. opiekun usamodzielnienia?
– To osoba pomagająca przejść przez sądowe, urzędowe, szkolne i zawodowe sprawy. Najczęściej wychowawca, który dobrze zna dziecko i jest gotowy mu pomóc. Idealnie, gdy jest też osobą na tyle bliską, że w razie kłopotów innych niż materialne będzie dla podopiecznego znaczącym głosem doradczym i wspierającym.
Słyszałam też o rodzinach wspierających, które deklarują opiekę nad rozpoczynającym samodzielne życie wychowankiem.
– Nie zetknęłam się z rodzinami wspierającymi, które byłyby zupełnie obce dla wychowanków. Natomiast współpracowaliśmy z tzw. rodzinami zaprzyjaźnionymi, które znały dzieci już przed umieszczeniem w placówce. To np. ciocie, sąsiedzi, bliscy nauczyciele, którzy zabierali dzieci na święta i wakacje, czasem odwiedzali, przysyłali paczki. Pomagali też wolontariusze, których wieloletnia współpraca przeradzała się w trwałe więzi, przyjaźnie. Takie osoby pomagały także wtedy, gdy nadchodził czas opuszczenia domu dziecka.
A jak ja mogłabym pomóc? Nie znam żadnego dziecka z domu dziecka.
– Można zgłosić się do domu dziecka i powiedzieć, jakie ma się zasoby. Ktoś może mieć pieniądze, za które będzie można opłacić mieszkanie socjalne wychowankowi, który jeszcze się uczy lub sprezentować komuś kurs prawa jazdy. Ktoś inny może mieć czas na udzielenie korepetycji przyszłorocznym maturzystom albo będzie potrafił pomóc w remoncie i urządzeniu mieszkania. A pomagać warto. Czasem dopiero po długich latach wracają marnotrawni synowie i córki i mówią: „Wiem, że zawaliłem, chcę przeprosić”. To znak, że dojrzewają. I że każdy powinien dostać swoją szansę.
Lidia Kaczyńska-Pampuch
Pedagog, w latach 1999–2017 roku pracowała w Domu Dziecka w Opolu, najpierw jako wychowawca i pedagog, a od 2009 jako dyrektor