Od lat styczeń jest nazywany miesiącem rozwodów. Psychologowie mówią, że dla coraz większej liczby osób rozwód staje się postanowieniem noworocznym, a statystyki podają, że nadal rozpadają się przede wszystkim małżeństwa z krótkim stażem. Jak to wygląda z perspektywy duszpasterza i sędziego w Sądzie Metropolitalnym w Krakowie?
– Niestety, podobnie. Rozpada się coraz więcej młodych małżeństw i jest to bardzo niepokojące. Mam w głowie świeżą historię – znajomość przed ślubem i narzeczeństwo trwało siedem lat, a jedność małżeństwa – czterdzieści pięć dni. Bardzo długi okres wspólnego bycia przed ślubem i dramatycznie krótki czas jedności małżeńskiej stają się charakterystyczne dla naszych czasów.
Dlaczego tak się dzieje?
– Problemem jest zniszczone narzeczeństwo. Dziewczyna i chłopak mieszkają ze sobą przed ślubem, choć nawet jeszcze się nie zaręczyli. Wchodzą w osobiste relacje, przekraczają granice intymności i żyją niby jak mąż i niby jak żona. To gruchocze fundamenty ich przyszłego narzeczeństwa, a bez niego nie ma porządnego małżeństwa. Można powiedzieć, że im dłuższe i gorzej przeżyte narzeczeństwo – przede wszystkim z powodu wspólnego mieszkania przed ślubem – tym krótsze i smutniejsze małżeństwo.
„No i widzicie?” – mówią do rodziny. „Papierek nie był nam potrzebny”.
– Ale ślub to nie papierek, a sakrament małżeństwa to nie dokument. Papierek nie sprawi, że odtąd narzeczeni staną się odpowiedzialni, nie skłoni ich do podejmowania ofiar i – wielkie słowo – współcierpienia dla drugiej osoby. Miłość to oddanie i relacja, a nie formalność. Rodzą się w sercu.
Miłość lepiej dojrzewa bez wspólnego mieszkania? Byłoby łatwo, gdyby wystarczyło spełnić ten jeden jedyny warunek: „Nie mieszkajcie razem, to nigdy się nie rozwiedziecie”. Ale to chyba nie jest takie proste…
– Oczywiście, że nie jest. Nie każde małżeństwo powstałe po wcześniejszym wspólnym zamieszkiwaniu przed ślubem się rozpadnie, ale ich odsetek jest duży. Poza tym to nie jedyna przyczyna rozwodów wśród młodych małżonków.
Co jeszcze?
– Podstawową trudnością jest też brak właściwej komunikacji, czyli nieumiejętność słuchania oraz oddzielania emocji od rozumu. Młodzi małżonkowie często nie są świadomi, że kobieta i mężczyzna funkcjonują inaczej, we właściwy dla siebie sposób. Mężczyzna poznaje świat bardziej intelektem, kobieta bardziej poprzez emocje i swoją intuicję. Potrzebują się zrozumieć, wysłuchać, ale jak to zrobić, gdy nie ma wspólnego języka? A gdy wreszcie się usłyszą, niezbędna jest umiejętność odraczania w czasie realizacji ich osobistych celów, pragnień, roszczeń. Z tym również wiele młodych osób ma problem – chcą mieć wszystko najlepsze i to już, natychmiast. Brakuje cierpliwości i spokoju dojrzewania więzi małżeńskiej, a pośpiech jest przyczyną powierzchowności.
Jaki pośpiech, skoro chodzą ze sobą przez siedem lat?
– Pośpiech w budowaniu pozycji swojego małżeństwa na różnych płaszczyznach: społecznej, towarzyskiej, ekonomicznej. Tymczasem nie warto i nie da się niczego przyspieszać. O ile narzeczeni mają w sobie jeszcze trochę cierpliwości, bo siłą emocji zwracają się ku sobie w oczekiwaniu na to, że po ślubie będzie „coś więcej”, to małżonkom tej cierpliwości już brakuje. Szczególnie wtedy, gdy mieszkali przed ślubem, bo to „coś”, na co czekali, jednak się nie wydarzyło.
Czym miałoby być to „coś”?
– Właśnie nie wiadomo, bo przecież mieli już wszystko. Nic się nie zmieniło.
Zmieniło – jest sakrament.
– Zgoda. Tylko jak go rozumieją? Czy osoby decydujące się na wspólne zamieszkanie przed ślubem wiedzą i wierzą, że to znak łaski, który przychodzi w konkretnym współmałżonku, wydarzeniu, dotyka naszych zmysłów? Gdyby w to wierzyły, poczekałyby z mieszkaniem do ślubu.
Co jest dla Księdza największym argumentem za tym, żeby poczekać?
– Cierpliwe narzeczeństwo pomaga w dorastaniu do nierozerwalności i wierności małżeńskiej, a to przecież fundamenty małżeństwa. Skoro teraz potrafimy zrezygnować ze współżycia i być sobie wiernymi, to taka postawa może nas wychować do obdarzania siebie ofiarną, wierną miłością, szczególnie wtedy, gdy nie będziemy już mogli samodzielnie się ubrać, napić, wysmarkać nos. Jeśli małżonkowie nie nauczą się wierności jako narzeczeni, to niech się nie łudzą, że po ślubie coś się zmieni.
Mówi Ksiądz, że młode małżeństwa się rozwodzą, bo mają trudności komunikacyjne, wspólnie mieszkają przed ślubem i brakuje im cierpliwości. Ale czy te przyczyny nie są z kolei skutkiem sposobu wychowania i zmian społecznych?
– Z pewnością. Tym, co najbardziej rzuca mi się w oczy, jest osłabienie na przestrzeni dziesięcioleci roli mężczyzny, który coraz rzadziej czuje się prawdziwą głową rodziny. Gdy mężczyźni poszli na wojnę, kobiety musiały zająć się już nie tylko domem, ale także pójść do pracy i przynieść pieniądze. W dużej mierze stały się samowystarczalne. Poczuły się bardziej niezależne, a mężczyźni zepchnięci do kąta. Tymczasem nie trzeba być psychologiem, aby gołym okiem zobaczyć, że jeśli mężczyzna czuje, iż jego rola jest marginalna, nie potrafi się w tym odnaleźć. Tylko dziś od dwóch różnych kobiet usłyszałem, że ich mężowie uciekają od podejmowania decyzji, są niepewni i spychają na nie bagaż odpowiedzialności w zasadzie za wszystko. Pole swojego codziennego zmagania oddają kobietom i robią to dla wygody albo z lęku.
Czy przyczyny rozpadu młodych małżeństw, które obserwuje Ksiądz jako „zwyczajny” duszpasterz, pokrywają się z kanonicznymi tytułami nieważności małżeństwa?
– Dziś najpopularniejszą podstawą prawną do prowadzenia procesu o nieważność małżeństwa jest niezdolność do przyjęcia istotnych obowiązków małżeńskich z przyczyn natury psychicznej. Rozkładając to kanonistyczne pojęcie na czynniki pierwsze, chodzi o niedojrzałość emocjonalną w stopniu patologicznym, zaburzenia osobowości i psychoseksualne. Ta niedojrzałość często wiąże się z infantylizmem mężczyzn i kobiet, którzy chcieliby mieć przywileje dorosłych i obowiązki dzieci. Problem ten najczęściej dotyka mężczyzn, których związki z matkami bywają tak intensywne, że destrukcyjne. Mama pierze, sprząta, gotuje i nie widzi, że są granice, których nie powinna przekraczać. Z kolei syn nie ma ochoty wkładać własnego wysiłku w usamodzielnienie się.
Niedojrzałość objawia się także wchodzeniem w pozorne relacje z maszynami np. telewizorem albo smartfonem zamiast budowania ich z ludźmi.
Gdzie młodzi małżonkowie, których małżeństwo chwieje się w posadach, mogą szukać pomocy?
– Naturalną odpowiedzią jest, że u Pana Boga. To zawsze powinien być pierwszy krok człowieka wierzącego, bo albo wierzy, że Pan Bóg ma odpowiedzi na wszystkie jego pytania, albo jego wiara jest słaba. Natomiast w sytuacji poważnego kryzysu małżeńskiego nawet osoby wierzące nie oczekują motywacji nadprzyrodzonej. Ona może uwznioślić starania o ratowanie małżeństwa, nadać im inny wymiar, ale nie wystarczy. Kiedy człowiek jest w emocjonalnym trudzie, łatwo wściec się na Pana Boga i postrzegać Go jako sprawiedliwego Sędziego, który niszcząc moje małżeństwo, wymierza mi karę za moje grzechy. A to przecież nie tak.
Gdy spotykam poranionych małżonków, zawsze najpierw mówię: „Ratujcie swoje małżeństwo, bo kryzys niszczy was samych”. Potrzebny jest też drugi człowiek, który pomoże spojrzeć na trudności z właściwej perspektywy i podpowie, jak w małżeńskiej relacji odbudować klimat zaufania, bezpieczeństwa, akceptacji, szacunku.
Często spotyka Ksiądz małżeństwa, które można było uratować, ale małżonkowie zbyt szybko się poddali. Fundacja Mamy i Taty uważa, że można uniknąć aż 30 proc. rozwodów.
– Mam takie przekonanie. Gdyby małżonkowie chcieli w to włożyć konkretną pracę i zaangażowanie, wiele małżeństw dałoby się uratować. Tym bardziej że poważne kryzysy często wynikają z obiektywnie błahych powodów. Dzieje się tak dlatego, że młodzi ludzie nie mają wypracowanych postaw, które moglibyśmy określić jako cnoty kardynalne: roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo. Oznacza to, że w codziennych relacjach brakuje im mądrości, uczciwości, dojrzałości i umiejętności ograniczenia swoich zachcianek. Wchodzą w małżeństwo niedojrzali i byle spięcie wywołuje ogromny konflikt emocji. Zamiast go rozwiązać, małżonkowie tupią nogą, zabierają zabawki i idą do innej piaskownicy. Wychodzi z nich dziecko.
Czy w małżeństwach sakramentalnych jest inaczej? Czy każde da się ocalić?
– Nie. Czasem ludzka niedojrzałość prowadzi do tak wielkiej patologii, że wspólne życie jest niemożliwe.
Można wtedy stwierdzić nieważność małżeństwa?
– Codziennie badam takie sprawy. Jest różnie. Jeśli jednego z małżonków cechuje poważny niedorozwój osobowościowy, przez który rozumiemy np. zaburzenia osobowości i psychoseksualne, to może to być podstawą do stwierdzenia nieważności. Ale nie możemy wrzucić do tego worka zwykłej niedojrzałości, czyli niedorozwoju postaw moralnych, wskutek czego ludzie zachowują się dziecinnie. Pewna niedojrzałość emocjonalna jest adekwatna dla danego wieku i nie dziwi nas, że 16-latek eksponuje swój bunt wobec społeczeństwa. Będzie nas jednak dziwić, jeśli tak samo zachowa się 52-letni mężczyzna.
Zdarza się, że ma Ksiądz ochotę powiedzieć, że akurat ci to lepiej, żeby się rozstali, niż nawzajem uprzykrzali sobie życie?
– Mam czasem taką pokusę, szczególnie wtedy, gdy widzę problemy, których od lat nie da się rozwiązać. Zdarza się, że jeden ze współmałżonków jest osobą bardzo pracowitą, religijną, szlachetną i szczerą, ale równocześnie głęboko zaburzoną. Takie sytuacje nie są rzadkie. To miejsca do pracy dla dobrych psychoterapeutów.
Wtedy też małżonkowie najbardziej potrzebują swojej wzajemnej obecności – aktywnej, czułej, wymagającej. Słowo „obecność” można tu odmieniać przez wszystkie przypadki. Dopiero gdy jesteśmy prawdziwie obecni, możemy spojrzeć na drugą osobę nie tylko w prawdzie i zobaczyć jej wady, niedociągnięcia, nawet zaburzenia, ale jesteśmy w stanie spojrzeć z miłością.
W sądzie kościelnym w procesie o stwierdzenie nieważności bierze udział obrońca węzła małżeńskiego. Na czym polega jego rola?
– Strona powodowa stawia w procesie tezę, że jej małżeństwo zostało zawarte nieważnie i stara się to udowodnić. Natomiast obrońca węzła szuka w materiale dowodowym przesłanek, które wskazują, że małżeństwo zostało zawarte ważnie, afirmuje je. Obrońcami węzła są księża, siostry zakonne i osoby świeckie.
A jeśli nie uda się uratować małżeństwa, to jak w nim trwać, skoro to nadal jest sakrament?
– Staram się unikać dawania dobrych rad. Są wspólnoty, które zrzeszają osoby żyjące po cywilnym rozwodzie samotnie. Wracamy do rozumienia sakramentu małżeństwa. Pan Bóg nie przychodzi w stule, którą nowożeńcy mają obwiązane ręce ani nawet w obrączce, lecz w drugim człowieku. Póki Kościół nie stwierdzi, że w tym przypadku nie powstał nierozerwalny, niewidzialny, sakramentalny węzeł małżeński, póty uważamy to małżeństwo za ważne. Tylko stwierdzenie nieważności małżeństwa zwalnia z przysięgi małżeńskiej. Na razie nadal należy się modlić za męża czy żonę, bo przecież Pan kiedyś zapyta: „Powierzyłem ci życie i zbawienie mojego ukochanego dziecka. Co zrobiłeś, by ten człowiek dzięki tobie się zbawił?”.
Ks. Mirosław Czapla
Doktor prawa kanonicznego, sędzia audytor Sądu Metropolitalnego w Krakowie, moderator Domowego Kościoła, duszpasterz małżeństw niepłodnych