Logo Przewdonik Katolicki

Jak rodzi się książka

Monika Białkowska
FOT. ZUZANNA SZCZERBIŃSKA/PK

Na półkach w księgarniach są ich tysiące. Często wyglądają niepozornie. Żeby powstały, potrzeba czasu, sił, ale i ogromnej wyobraźni. Co trzeba zrobić, by mogła powstać książka?

To najkrótsza moja wyprawa po tekst i mogę śmiało powiedzieć, że krótszej już nie będzie. Schodami wchodzę na piętro nad redakcją, gdzie mieści się Wydawnictwo Świętego Wojciecha. Mając w głowie, że liturgiczne wspomnienie św. Wojciecha zbiega się zawsze ze Światowym Dniem Książki, myślę, że nie ma lepszego miejsca i okazji, żeby sprawdzić, skąd bierze się książka.
 
Pierwszy jest tekst
Drogi zdobywania tekstów przez wydawnictwo są różne. Po pierwsze, autorzy przysyłają swoje dzieła z pytaniem o możliwość ich wydania. Taka korespondencja zdarza się dość często, niestety mniej często znajdują się w niej literackie perełki. Ale to nie znaczy, że ich nie ma. – Długi czas myśleliśmy o tym, że chcemy wydać książkę z drogami krzyżowymi – mówi ks. Jerzy Stranz, redaktor naczelny wydawnictwa. – Mieliśmy z tym kłopot, bo nie było żadnej ciekawej propozycji. I wtedy przyszedł list od młodego księdza ze Słupska z bardzo skromnym pytaniem, czy uważamy, że jego teksty do czegoś się przydadzą. Poczytaliśmy i to okazało się strzałem w dziesiątkę! Takie właśnie mieliśmy wyobrażenie o prostych, nie wydumanych, ale duchowo pogłębionych nabożeństwach drogi krzyżowej. Wydaliśmy je w formie książkowej, a w Wielkim Poście rozszedł się cały nakład.
Nie wszystkie nadsyłane do wydawnictwa propozycje to perełki. Zdarzają się teksty, które nie mieszczą się w profilu wydawnictwa. Są i takie, które po prostu są słabe merytorycznie albo za ciężkie językowo. O nich wiadomo, że książka nie powstanie.
Drugą drogą pozyskiwania tekstów jest ich zamawianie u sprawdzonych autorów. Na przykład Eliza Piotrowska, na co dzień mieszkająca w Brazylii, od dłuższego czasu tworzy dla wydawnictwa serię dla dzieci o świętych.
Trzecią drogą jest kupowanie licencji i wydawanie przekładów książek zagranicznych. – Mamy na rynkach obcojęzycznych swoich przedstawicieli – tłumaczy ks. Stranz. – Wiemy, jak dana książka została tam przyjęta, ale nie możemy liczyć, że w Polsce książka okaże się równie popularna. Owszem, są recenzje, są listy bestsellerów, to nam daje jakiś komfort wyboru. Ale wydaliśmy kiedyś tytuł pozyskany z Brazylii: tam książka rozeszła się w dwóch milionach egzemplarzy, u nas ledwo w dwóch tysiącach. Każdy rynek ma swoje prawa.
 
Co jest dobre?
Po czym poznać, że tekst jest dobry i powstanie z niego ciekawa książka? Kto to ocenia?
– O każdej książce rozmawiamy w szerokim gronie: nie tylko wśród redaktorów, ale również z działem sprzedaży i marketingu – tłumaczy Grażyna Piskorz, zastępca redaktora naczelnego wydawnictwa. – Wydajemy tylko te pozycje, co do których wszyscy się zgadzamy, że chcemy nad nimi pracować. Potem koledzy z działu handlowego jeżdżą do dystrybutorów, pokazują im książkę, okładkę, mówią o tematyce i w ten sposób weryfikują naszą ocenę.
– Jeśli chodzi o treść książek, zależy nam na świeżości ujęcia tematu, nawet jeśli on sam nie jest specjalnie nowy – mówi ks. Stranz. – Książek dla dzieci o świętych jest mnóstwo, ale nasz pomysł, żeby mówić o nich bez dewocji, pokazując ich ludzką twarz, świetnie się sprawdza. Dodatkowo dbamy o wiarygodność tych opowieści i zawsze prosimy o konsultacje specjalistów. W trakcie okazuje się na przykład, że na ilustracjach sznurek z krzyżykiem na szyi sióstr miłosierdzia musi wyglądać inaczej, albo habit św. brata Alberta trzeba rysować na nowo, bo nie tak wyglądały jego detale.
 
Tłumaczenie
Nie każdy, kto zna obcy język, może być tłumaczem. Żeby przekładać książki, trzeba być trochę literatem. Złego tłumacza można poznać po językowych kalkach, nieznajomości terminologii, niektórym zdarza się nawet zgadywać sens tekstu. W wydawnictwie nieustannie trwa weryfikacja tłumaczy, którzy zgłaszają swoją gotowość do pracy. Dostają oni fragment tekstu do przełożenia i po efektach widać, czy warto z nimi dalej pracować.
– W przypadku tłumaczeń tekst musimy traktować jako zamknięty. To już nie czas na dyskusje o treści książki, te przeprowadzono w wydawnictwie, w którym ukazał się oryginał – tłumaczy Grażyna Piskorz. – Zdarza się jednak, że jakiś fragment nie pasuje do polskiego odbiorcy i może być albo niezrozumiały, albo zostać zrozumiany opacznie. Wtedy kontaktujemy się z wydawcą oryginału i rozmawiamy o tym, czy można taki fragment pominąć, czy może sam autor zaproponuje inne rozwiązanie?
 
Redakcja
Inaczej jest w przypadku wydań oryginalnych. Mając tekst od autora, redaktor rozpoczyna pracę nad jego treścią. Czyta spokojnie po raz pierwszy i sugeruje autorowi: może ten wątek warto rozwinąć, bo zapowiadało się ciekawie, a zostało urwane? A tu coś się dłuży, może uda się to przyciąć, żeby fragment nabrał dynamiki?
– W gazecie tekst musi być wartki, w przypadku beletrystyki natomiast można, a nawet trzeba pozwolić sobie na zmianę tempa – tłumaczy zastępca redaktora naczelnego wydawnictwa. – Czytelnik potrzebuje takich oddechów. Sama pierwsza redakcja jest o tyle ważna, że to ona nadaje ostateczny kształt książce.
Nie ma takiego autora, który nie potrzebowałby redakcji. Nikt nie ma dystansu do tego, co pisze. – Każdy z nas, pisząc, wie, co chce przekazać, ale odbiorca już niekoniecznie. Może nie zrozumieć czyichś skrótów myślowych – mówi Grażyna Piskorz. Redaktor w imieniu czytelnika mówi, co w tekście może być niezrozumiałe. Zwykle jest jeden, odpowiadający za całą książkę. Jeśli tekst wymaga poważniejszej redakcji językowej, do pracy angażuje się również drugiego redaktora. Ten, który czyta taki tekst jako pierwszy i potyka się o poważniejsze błędy, może stracić wyczulenie na błędy drobniejsze. Dlatego warto przeczytać całość świeżym okiem.
 
Łamanie
Następnie książkę trzeba zaprojektować. – Kiedy sięgamy do książek wydawanych w Polsce na przykład w latach 80., słyszymy w nich wielkie wołanie: „Musimy oszczędzać papier!” – śmieje się Grażyna Piskorz. – Wąskie marginesy, ciasny skład. Dziś możemy pozwolić sobie na takie łamanie, w którym będzie więcej oddechu: szersze marginesy, większa interlinia, to znaczy wiersze rozłożone tak, żeby ich czytanie było wygodne dla oka.
– Debaty toczą się nawet nad czcionką – dodaje ks. Jerzy Stranz. – Dyskutujemy nad tym czasem dwa tygodnie, sprawdzamy czytelność, wybieramy wielkość, żeby dopasować ją nie tylko do treści, ale i do odbiorcy. 
Złożonych fragmentów książki nie sprawdza się na monitorze komputera: oko inaczej czyta z ekranu, a inaczej z papieru. Żeby wiedzieć, czy marginesy są odpowiedniej szerokości, a czcionka idealna, złożony fragment trzeba wydrukować i przyciąć do rozmiaru późniejszej książki.
– Często nawet wsuwamy taką kartkę do innego tomu w podobnym formacie – mówi Grażyna Piskorz. – Zupełnie inaczej czyta się przecież tekst z książki, a inaczej, kiedy kartka leży płasko na stole.
 
Okładka
W wydawnictwie żartują, że robienie okładek można by zadawać jako pokutę. To praca, która trwa długo i wywołuje najburzliwsze dyskusje. Okładka musi unieść wszystko: i autora, i treść książki, i gatunek.
– Spieramy się nie tylko o to, jak ma wyglądać, ale nawet o to, jak wyglądać będzie na tle innych książek tego gatunku – tłumaczy ks. Stranz. – Czy powinna się na ich tle wyróżniać, czy raczej dopasować? Zaczęliśmy teraz nową serię, nazwaliśmy ją „Strefą Sensacji”. To nowa kategoria, z którą jako wydawnictwo nie jesteśmy utożsamiani, dlatego zdecydowaliśmy, że nie ma sensu nadmiernie się wyróżniać. Czytelnik, patrząc na okładkę, powinien od razu się zorientować, że ma do czynienia z kryminałem.
Zwykle powstaje około pięciu projektów okładek, ale są książki, które potrzebują ich nawet dwadzieścia parę. Zdarza się, że w trakcie prac trzeba szukać nowego projektanta, bo pierwszy czuje, że doszedł do kresu swoich możliwości. Wtedy trzeba robić w głowie reset i zaczynać wszystko od początku.
 
Druk
Po łamaniu i korekcie pliki wysyłane są do drukarni. – Pracujemy z naprawdę dobrymi drukarniami, do których mamy duże zaufanie, ale to nie jest tak, że wierzymy im tylko na słowo – tłumaczy Grażyna Piskorz. – Drukarnia musi strony z pliku przełożyć na arkusze drukarskie i zrobić tzw. impozycję, czyli obraz całego arkusza z poukładanymi na nim poszczególnymi stronami. Takie arkusze, wydrukowane i poskładane, przysyła nam do sprawdzenia. Próbne wydruki są nie tylko po to, by sprawdzić kolejność stron. Przeglądamy je uważnie na wypadek, gdyby w przygotowaniu drukarskim (tzw. prepress) coś poszło nie tak. Zdarzyło się na przykład, że podczas takiego przygotowania zniknął nam fragment ilustracji. Na osobnych wydrukach sprawdzamy jakość kolorów.
Równie dokładnie trzeba sprawdzić wymiary okładki. Grubość grzbietu zależy nie tylko od liczby stron, ale i od papieru, na jakim książka jest drukowana. Zdarza się, że nawet papier o tych samych parametrach z różnych dostaw minimalnie się różni.
– Zresztą sam dobór papieru jest sztuką – mówi ks. Stranz. – Jego gatunków jest mnóstwo. Dziś odchodzi się od białych, które nie tylko są drogie, ale i ciężkie. Te w kolorze ecru są przyjaźniejsze dla oka, a spulchnione dodatkowo sprawiają, że nawet gruba książka jest lekka. Papier trzeba dopasować do publikacji, do jej treści, odbiorcy, ale i do ewentualnych ilustracji.
Sprawdzić trzeba również kolory: czy ilustracje wyglądają tak, jak powinny. Czy koloru na okładce nie warto by zmienić o ton lub dwa. To ostatni moment, kiedy jeszcze można wprowadzić zmiany. Potem pozostaje tylko czekanie na gotową książkę.
 
Książka
W zasadzie wszystko jest jasne: jaka okładka, jaki papier, jakie wnętrze. Dopieszczone są nawet takie szczegóły, jak odcień kapitałki czy ewentualnej wstążeczki – zakładki. Laik nie wie nawet, czym jest kapitałka, dla wydawców to istotny detal estetyczny. Kapitałka to tasiemka, naklejana na końce grzbietu książki: cienki fragment tkaniny, widoczny pod sztywną oprawą. W jednej z książek Wydawnictwa Świętego Wojciecha drukarnia zamiast zamówionej kapitałki w jasnym i ciepłym odcieniu zieleni założyła inną: ciemną i zimną, gryzącą się z okładką. Pewnie mało kto z czytelników zauważył, że coś nie pasuje, ale dla wydawnictwa żaden element książki nie jest nieistotnym drobiazgiem. Nic dziwnego, że pierwsze spotkanie z tamtą książką wiązało się z emocjami.
Emocje jednak częściej bywają pozytywne. Kiedy z drukarni przyszło najnowsze wydanie tomu poezji ks. Jana Twardowskiego Nie przyszedłem pana nawracać, pracownicy wydawnictwa nie mogli się od książki oderwać. Biorę ją do ręki i już się nie dziwię. Książka ma okładkę z fakturą, lekko wyczuwalną pod palcami. Brzegi bloku zamiast białe, są w pięknym niebieskim kolorze. Nawet strony wewnątrz wyglądają, jakby błękit nieba rozlewał się na nich. Treść dobrze znam, od lat mam na półce wcześniejsze wydanie, ale aż się chce mieć w swojej biblioteczce coś tak pięknego. W końcu od swoich początków książka miała zachwycać nie tylko treścią…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki