Tysiące ludzi – nie mogąc robić zakupów – wcale nie spędzało czasu z rodziną, lecz z oczyma utkwionymi w ekranach swoich smartfonów albo komputerów prowadzili wielogodzinne dyskusje na temat nowych przepisów. I choć słychać było różne głosy, wszystkie łączyła jedna cecha – ogromna przesada.
Przeciwnicy zakazu handlu w niedzielę pisali w taki sposób, jakby właśnie skończył się świat lub los doświadczył nas jakimś potwornym kataklizmem. Przedstawiali coraz to czarniejsze wizje życia w kraju, w którym autorytarny rząd – choć nie może zamykać ludzi, przynajmniej swe totalitarne zapędy realizuje poprzez zamykanie hipermarketów i galerii handlowych. I pocieszali się, snując wizje nadciągającej rewolucji, w wyniku której Polacy wywalczą nie tylko prawo do robienia zakupów w niedzielę, ale również obalą represyjny reżim Jarosława Kaczyńskiego. Nie powinno więc być dla nikogo zaskoczeniem, że poetykę tę ochoczo podchwyciła opozycja.
Z koli zwolennicy nowych przepisów zachowywali się, jakby pierwsza niedziela, w którą obowiązuje zakaz handlu, była pierwszym dniem nowej cudownej ery, początkiem raju, który zafundowała nam wspaniała nowa władza pod kierownictwem troskliwego Jarosława Kaczyńskiego. W myśl tej opowieści przez 30 lat tysiące polskich pracowników wyzyskiwanych przez właścicieli (najczęściej zagranicznych) sieci handlowych było zmuszanych do katorżniczej pracy w niedziele, nie widując się z własnym rodzinami. A niedziela 11 marca stała się tym przełomowym momentem, kiedy po latach rozłąki, rodziny zasiadły do rosołu i schabowego, radując się wreszcie swoją obecnością.
Przyznam, że największą wadą tego sporu nie było nawet jego upolitycznienie. Bo co oczywiste, podziały biegły wzdłuż sympatii partyjnych. Problemem było co innego – otóż ta przesada, to naginanie rzeczywistości do swoich poglądów, ten brak półcieni, właściwie wykluczają jakąkolwiek dyskusję. Jeśli dla jednych zakaz handlu w niedzielę jest drogą do raju na ziemi, a dla innych przedsionkiem piekieł, pole do jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji w ogóle znika. A przecież – jak z każdą inną sprawą – delegalizacja handlu w niedzielę, która wynika z całkiem uzasadnionych moralnie intuicji ma swoje zalety, ale też poważne wady. Nie wiemy dziś jeszcze, jakie nowe prawo będzie miało konsekwencje dla gospodarki, dla kultury czy stylu życia. Po jednej niedzieli trudno stwierdzić, czy Polacy się do nowych przepisów przyzwyczają, czy też czy będą się buntować. Ale jedno możemy powiedzieć z całą pewnością – pierwsza niedziela z zamkniętymi sklepami pokazała, jak trudno nam rozmawiać, jak mało przestrzeni pozostało na debatę.
Skoro w sprawie wolnych niedziel dzielimy się jak śmiertelnie skłócone plemiona, warto spytać, co nas w ogóle jeszcze łączy? Co sprawia, że jesteśmy razem, że jesteśmy jedną wspólnotą? A może właśnie przestajemy nią być? Może rzucając się do gardeł wszystkim myślącym inaczej niż my, wcale nie służymy idei lepszej Polski, lecz właśnie ją niszczymy?