Zaskoczyła Cię wypowiedź ministra spraw wewnętrznych i administracji Mariusza Błaszczaka, który krótko przed Bożym Narodzeniem powiedział, że dopiero teraz, wraz z podpisaniem przez prezydenta ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, skończył się w Polsce komunizm?
– Myślę, że nawet ludzie z jego obozu politycznego nie byli tymi słowami, delikatnie mówiąc, zachwyceni.
Dlaczego?
– Tych „końców komunizmu” mieliśmy już co najmniej kilka. Przecież jeszcze trzy lata temu byli tacy, którzy śpiewali: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Do dziś na niektórych demonstracjach słychać hasła: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, co pozwala przypuszczać, że dla ich autorów komunizm w Polsce ma się dobrze. Myślę, że spokojnie można powiedzieć, że ta nasza komuna jeszcze kilka razy będzie się kończyć. Ale żarty na bok. Z punktu widzenia historyka odpowiedź jest oczywista. Komunizm w Polsce skończył się w latach 1989 i 1990. Jeśli ktoś twierdzi inaczej to znaczy, że uprawia politykę.
Kiedyś prowadziłem w radiu audycję z udziałem słuchaczy na temat wydarzeń 1989 r. Niemal wszyscy telefonujący Okrągły Stół i to, co nastąpiło później nazywali układem, który niczego nie zmienił.
– Jako historyk nie mam żadnych argumentów potwierdzających tezę o układzie.
Nawet Jarosław Kaczyński w rozmowie przeprowadzonej na początku lat 90. powiedział Teresie Torańskiej, że wie, iż „żadnych tajnych porozumień w Magdalence nie było”, ale że z ducha tamtych rozmów wynikało, że wprowadzając w Polsce zmiany interesów nomenklatury naruszać nie wolno.
– I drogą dedukcji można do takiego wniosku dojść. Wiele też wskazuje na to, że to nie tyle była kwestia świadomych zaniechań wynikających z ducha tamtych rozmów, tylko kwestia filozofii, jaką wyznawali ludzie „Solidarności”. Wszyscy wtedy wierzyliśmy, że budujemy nową Polskę i nie powinniśmy stosować takich metod, jakie kiedyś stosowano wobec nas. Mieliśmy być inni, lepsi. Zdarzyły się przy tym oczywiście ewidentne zaniedbania. Wiesz, które z nich najbardziej utrudniło rozliczenie się z przeszłością?
Zamieniam się w słuch.
– Pamiętasz film Psy? Chodzi o to, że w tamtym czasie oprócz dokumentacji Służby Bezpieczeństwa spalono coś jeszcze: dużą część protokołów z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR, m.in. z lat 80. Dzięki tym dokumentom moglibyśmy lepiej napisać historię tamtego okresu i łatwiej sformułować akty oskarżenia w poszczególnych procesach. Ówczesna władza o to nie zadbała. Aleksander Hall tłumaczył kiedyś, że spraw, którymi się trzeba było zająć było tak dużo, że nie można było nad wszystkim zapanować. Ten argument także trzeba wziąć pod uwagę.
Z tej samej przyczyny nie udało się w Polsce przeprowadzić dekomunizacji, dzięki której funkcjonariusze poprzedniej władzy, przynajmniej na jakiś czas, zniknęliby z życia publicznego?
– To można było zrobić przed 1993 r., choć nie wiem, czy udałoby się to już w Sejmie kontraktowym. Zrezygnowano z dekomunizacji, bo nie chciano tworzyć kolejnych frontów. Pamiętajmy, że był to czas wprowadzania w życie reformy gospodarczej. Pewnie były też inne motywy, ale nie przeceniałbym ich. Inna sprawa, że w społeczeństwie nie było chyba wystarczającej determinacji, która wymogłaby na politykach przeprowadzenie dekomunizacji. No i pamiętajmy, że w 1993 r. wybory wygrali już postkomuniści, a ich następcy z AWS skoncentrowani byli na przeprowadzeniu czterech wielkich reform.
Jasne, ale wyniki wyborów z 4 czerwca 1989 r. jasno pokazały po czyjej stronie są Polacy. Może wówczas strona opozycyjna powinna zachować się mniej honorowo i zmienić warunki porozumienia?
– Symbolem tego, co działo się w tamtym czasie jest zgoda strony opozycyjnej na zmianę ordynacji przed drugą turą wyborów, po tym jak niemalże w całości przepadła lista krajowa. „Solidarność” miała wtedy pełne prawo powiedzieć: zobaczcie, jak wybrali ludzie, nasze ustalenia są nieważne. Ale Bronisław Geremek stwierdził, że umowa to umowa i dlatego pozwolono komunistom na obsadzenie brakujących mandatów. Tego nie da się wytłumaczyć w tak prosty sposób, że różowi dogadali się z czerwonymi. Opozycja nie wiedziała, jak na wynik wyborów zareagują wojsko czy Służba Bezpieczeństwa, będące cały czas w rękach PZPR. Dziś doskonale wiemy, że gdyby „Solidarność” się postawiła, to nic by się nie stało. Ale wtedy – któż mógł to wiedzieć? Ówczesna opozycja to byli ludzie, którzy zaczynali czuć odpowiedzialność za kraj. Myśleli może w sposób zbyt zachowawczy, ale z odpowiedzialnością za nas wszystkich.
Dlatego w rządzie Tadeusza Mazowieckiego znalazło się miejsce dla Czesława Kiszczaka i Floriana Siwickiego.
– Jeśli ktoś mówi, że gabinet Mazowieckiego to był pierwszy niekomunistyczny rząd w dziejach Polski, to jest to zawsze dla mnie pewne uproszczenie. W jego pierwotnym składzie kluczowe resorty obsadzone były przez ludzi Wojciecha Jaruzelskiego. Ten etap to dla mnie nie tyle odrzucenie zależności od ZSRR, co forma tzw. finlandyzacji, czyli stopniowego przechodzenia do niepodległości najpierw przez etap autonomii. Ale inna decyzja w tamtym czasie byłaby bardzo trudna. Pamiętaj, że kiedy u nas 4 czerwca 1989 r. odbywały się częściowo wolne wybory, na placu Tiananmen w Pekinie czołgi rozjeżdżały ludzi.
Wróćmy do kwestii nierozliczonych zbrodni. Jak to jest możliwe, że żadna z kluczowych postaci nie poniosła odpowiedzialności za swoje decyzje?
– Ustawa o IPN z 1999 r., która zdefiniowała zbrodnię komunistyczną, wcale nie pomogła w rozliczeniu zbrodniarzy. Jak zgodnie twierdzą prawnicy, niemalże uniemożliwiała ona skazanie prokuratora, sędziego, a już w ogóle polityka. W myśl przepisów trzeba było udowodnić, że osoba podejrzewana o dokonanie zbrodni komunistycznej złamała prawo obowiązujące w tamtym czasie. I nawet jeśli podejrzewaliśmy, że tak właśnie było, to brakowało dowodów. Najłatwiej można było ukarać, i to się akurat udało zrobić, oficerów śledczych bezpieki, którzy dokonywali ewidentnych przestępstw: znęcali się nad ludźmi czy nawet katowali ich na śmierć. Ale żeby ukarać prokuratorów, sędziów czy urzędników, należałoby wprowadzić skrajnie uproszczone ustawodawstwo. Tylko czy to byłoby najlepsze rozwiązanie?
Skoro jesteśmy przy sądach: prof. Adam Strzembosz powiedział na początku lat 90., że sądy oczyszczą się same. Dziś z goryczą przyznaje, że tak się jednak nie stało.
– Znów położyłbym to na karb naszego optymizmu z początku tamtego czasu. Do czasu pierwszych wyborów prezydenckich w 1990 r., może nieco dłużej, dominowało przekonanie, że wolna Polska przyniesie też wyższe standardy moralne. Wielu z nas tak wtedy myślało, ja też. Jako młody człowiek, dopiero kończący studia, nie byłem wówczas przekonany, że pierwszą rzeczą, jaką powinniśmy się wówczas zajmować, była dekomunizacja. Wydawało mi się, że istotą naszego nowego społeczeństwa powinno być to, że będzie ono zdolne do wybaczania. Dziś jestem przekonany, że było to mocno idealistyczne podejście, bo nie doceniłem natury ludzkiej.
Zdolność do wybaczania jest bardzo chrześcijańska, ale skoro środowisko sędziowskie nie wykorzystało swojej szansy i się nie oczyściło, to może trzeba, tak jak robi to dzisiaj władza, tych ludzi wymienić?
– Dążenie do wymiany elit to cel obecnej władzy na różnych polach. Ale wracając do sędziów: ilu jeszcze zostało takich, którzy rozpoczynali karierę zawodową w PRL? Poza tym nawet jeśli tak było, to nie znaczy, że automatycznie taki sędzia krzywdził wówczas ludzi. Jeśli uruchamia się takie mechanizmy wymiany, to jak uniknąć pokusy, by wymieniać nie tylko tych, którzy mieli styczność z PRL, ale i takich, którzy pochodzą np. z „niewłaściwych” rodzin?
Czy większy niż do tej pory wpływ polityków na nominowanie sędziów to duży problem? Podobnie działa to przecież na Zachodzie.
– Kluczowa jest tutaj kwestia kultury politycznej. Trudno to wytłumaczyć, bo jak władza mówi, że robimy dokładnie to samo co w USA, to wszyscy kiwają z uznaniem głową. A jak zaczniesz mówić o kulturze politycznej, to kto będzie słuchał?
Mimo wszystko spróbujmy.
– Młodej polskiej demokracji nie można porównać do ugruntowanych demokracji takich jak Norwegia, Szwajcaria czy Stany Zjednoczone. Nasza kultura polityczna jest demokratyczna od niedawna i ma w sobie jeszcze wiele niedemokratycznych elementów. W naszych warunkach uzależnienie władzy sądowniczej od wykonawczej będzie prowadziło do tego, że władza wykonawcza będzie robiła wszystko, by sądownictwo posiąść. Nie ma tu za grosz samoograniczenia: jeżeli możemy coś zawłaszczyć, to bierzemy. W państwach o wyższej kulturze politycznej takie coś jest nie do pomyślenia, bo władza wchodzi tam w buty, w których jeszcze niedawno był ich przeciwnik, i ona nie chce ich zmieniać, lecz w nich chodzić.
To ile razy jeszcze ten koniec komunizmu będziemy obwieszczać?
– Jestem przekonany, że gdy władzę przejmą następcy dzisiejszego obozu rządzącego, to też się pojawi narracja, że PiS to był w zasadzie PRL-bis, więc dopiero wtedy będziemy mogli ogłosić koniec komunizmu. Przed nami jeszcze wiele takich momentów, więc jeśli ktoś w chwilach takich jak ta otwiera szampana, to na podobne okazje w piwnicy powinien zostawić sobie jeszcze kilkanaście butelek.
Tylko do czego to prowadzi?
– Porównywanie dzisiejszych rządów czy rządów Platformy Obywatelskiej do PRL to robienie ludziom wody z mózgu. Prowadzi to do jeszcze większego rozmycia wiedzy o tym, czym PRL naprawdę był, na czym polega system autorytarny i do nadużywania takich terminów jak totalitaryzm. To może nas znieczulić na rzeczywiste próby wprowadzenia u nas elementów dyktatury albo skłonić do zbyt łatwych i uproszczonych ocen dzisiejszej sytuacji. Rzeka historii płynie wartko i nigdy nie wchodzimy do niej powtórnie.
dr Paweł Stachowiak historyk i politolog. Wykładowca na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Stały współpracownik „Przewodnika Katolickiego”