Logo Przewdonik Katolicki

Pocieszyciele

Natalia Budzyńska

Opowieści Simony Kossak o leśnym i polnym królestwie działają niczym balsam kojący tęsknotę za wiosennym przebudzeniem przyrody

Tęskniąc za zielenią i odczuwając przesyt szarą breją leżącą w okolicach krawężników ulic, znów sięgnęłam po książkę Simony Kossak O ziołach i zwierzętach. Pisałam o niej w którejś z ostatnich recenzji. Simona – z tych Kossaków – była przyrodnikiem z krwi i kości. Kobietą, która wyrwała się z układów i stosunków i zamieszkała w prawdziwym lesie z prawdziwymi zwierzętami – chciałoby się powiedzieć. Znała się na przyrodzie jako naukowiec, ale i w ten sposób bardziej ludzki, artystyczny. Lubiła o niej pisać. Jej opowieści o mchach, ryjówkach, mniszku lekarskim i babce lancetowatej, o jeżykach latających wysoko i nisko, o tym całym leśnym i polnym królestwie działają niczym balsam kojący tęsknotę za wiosennym przebudzeniem przyrody – bo mój organizm mówi już zimie dość. Na dodatek książka zilustrowana jest cudnymi rycinami z atlasu przyrodniczego sprzed stu co najmniej lat. Słupki, półsłupki, liście naprzemienne, kielichy i system trawienny, ogonki i łapki. Wszystko pięknie rozrysowane. I teraz rozmyślam nad letnią wieczorną ciszą na przykład. Jaka jest nieprawdziwa, bo w rzeczywistości wypełniona bardzo głośnymi głosami przelatujących nietoperzy. To, że my, ludzie, ich nie słyszymy, nie oznacza, że tych hałasów nie ma. Owszem, są. Żyjemy w ciągłym hałasie. Nie warto też robić nalewki z owoców czarnego bzu, a miałam w tym roku na to wielką ochotę. Owoce czarnego bzu mają w sobie coś trującego, co sprawia, że po takiej nalewce nie czujemy się najlepiej, ale zrzucamy to na karb przekąsek. Dotychczas robiłam nalewki z głogu, tarniny i owoców dzikiej róży. W tarninie niezbyt zdrowe są pestki, ale tarninówka już wypita i nic nikomu nie dolegało.

I w ten sposób płynnie przeszłam z tęsknoty za odradzającym się życiem do spraw kulinarnych. Za chwilę będę jeść kolację u znajomych, dzięki którym lata temu zafascynowałam się kuchnią śródziemnomorską. Wydaje się, że w tej kwestii powiedziano już wszystko, ale te coroczne kolacje utwierdzają mnie w przekonaniu, że jednak nie. Wszystko dzięki włoskim gospodyniom domowym z prowincji. Po kolacji z pewnością będziemy pić likier z włoskich cytryn rosnących we włoskim przydomowym ogródku. To mi wystarczy, żeby na chwilę zapomnieć, że za oknem zimno, że leży na ulicach jakiś pseudo-śnieg, że o siódmej rano wciąż jest jeszcze ciemno i że to wszystko jeszcze trochę potrwa. Opowieści przyrodnicze Simony Kossak mnie pocieszają i przygotowują na wybuch życia w każdej postaci, nie mówiąc przecież o pocieszającej mocy sztuki kulinarnej oraz głogówki i limoncello.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki