Ile razy w ciągu ostatnich miesięcy pochyliliśmy się nad kwiatem, żeby go sfotografować? Nad różami, które tak cudownie kwitły tego lata? Nad kwiatem czarnego bzu, zanim się go zalało syropem w butelce, nad makiem tak delikatnym, że gubi płatki, gdy tylko się go zerwie? Ile zdjęć na tle pola facelii, lawendy czy słoneczników zrobiliśmy w mijających tygodniach? Ile ptaków udało nam się złapać przez półmetrowy obiektyw aparatu? A może motyla, który na chwilę przysiadł na liściu? Mamy coraz łatwiej, aparat w smartfonie każdy właściwie nosi przy sobie, jesteśmy w każdej chwili gotowi utrwalić coś, co nas zachwyci podczas spaceru. A w tym roku, jak zauważyłam, zachwyca nas natura tak, jakbyśmy ją dostrzegli po raz pierwszy od dawna tak wyraźnie. Kłos zboża, banalny kwiat rzepaku, bzyczenie pszczół, granatowa czerń ogona sroki. Tak naprawdę niczym się nie różnimy od ludzi żyjących setki lat temu, no chyba tym tylko, że oni nie mogli uchwycić swoich wrażeń, a przynajmniej nie wszyscy. Ale już na przykład taki Pierre-Joseph Redouté już mógł. Urodził się w połowie XVIII w. i pozostawił po sobie ponad 2 tysiące klisz. Nie, przepraszam, tablic z ilustracjami botanicznymi. Mówiono na niego „Rafael kwiatów”, a najpiękniej rysował róże. Nikt tak dokładnie nie potrafił odwzorować ich kolorów. Jego ryciny powielane przez litografów odzyskały popularność w XXI w., czasem można je zobaczyć w salonach tatuażu. Botaniczne wzory sprzed wieków są dzisiaj bardzo modne.
Botaniczna odbitka
Łukasz Kozak kilka lat temu stworzył fanpage o nazwie „Stare obrazki ze zwierzętami”. Publikował ryciny zwierząt, począwszy od tych ze średniowiecznych manuskryptów, po karty pochodzące z nowożytnych atlasów historycznych, które wiele muzeów europejskich ma w domenie publicznej. Szybko się okazało, że nie jest jedynym, którego fascynują takie wizerunki. Dzisiaj jego fanpage ma ponad 70 tys. obserwatorów, którzy pochylają się z zaciekawieniem nad śpiącym królikiem, uśmiechniętym oposem, wysmukłą lamą czy dziwolągiem, który powstał w wyobraźni anonimowego europejskiego mnicha. Do pewnego momentu takie atlasy były mieszanką prawdy z baśnią, elementy całkowicie fantastyczne, szczególnie jeśli chodzi o zwierzęta egzotyczne, były brane za realne. Dziś bawią. Sporo mówią o ciekawości i dążeniu człowieka do poznania przyrody, no i o talencie rysowników. Weźmy na przykład słynny wizerunek nosorożca wykonany przez Dürera. Drzeworyt pokazuje zwierzę, które zamiast skóry ma na sobie coś w rodzaju zbroi. To podobno najczęściej powielany wizerunek zwierzęcia. Długo uważano, że tak właśnie wygląda. Dürer nie widział nosorożca na własne oczy, narysował go ze szkiców, które otrzymał z Portugalii, gdzie w królewskich ogrodach trzymany był jeden okaz. Szkice musiały być niedokładne, a może artysta coś sobie dopowiedział, a później inni rysownicy stwierdzili, że taki właśnie jest nosorożec.
Przyrodnicy poznawali otaczający świat coraz lepiej, opisywali go i klasyfikowali. Ci, którzy mieli talent – odrysowywali, bo przecież nie wszystko da się dokładnie opisać. Powstawały atlasy historii naturalnej, coraz dokładniejsze i coraz bardziej zbliżone do prawdy. Takie dwuwymiarowe wersje gabinetów osobliwości, dokumentalne obrazy artystycznych martwych natur, które ozdabiały ściany bogatych domów. Na płótnie soczyste jabłko w wazie, a na kartonie jego botaniczna odbitka.
Artysta czy naukowiec?
Na przykład Maria Sibylla Merian, której ojczym malował martwe natury. „W młodości zajmowałam się poszukiwaniem owadów” – pisała o sobie. Miała 13 lat, kiedy zaczęła szkicować różne fazy rozwoju jedwabników. Potem zbierała wszelkie gąsienice. I rysowała. Wyszła za mąż za malarza, urodziła dwoje dzieci i zaczęła hodować owady. Wyobrażam sobie jej pracownię: pełna roślin i motyli. Na liściach żerujące gąsienice, kokony, trzepot motylich skrzydeł. I Maria siedząca przy stole przed kartonem, z piórem w ręku notująca zaobserwowane zmiany. Przez 30 lat prowadziła dziennik, w którym notowała swoje uwagi i obserwacje. Cudowna przemiana gąsienicy i jej szczególne pożywienie kwiatowe – tak brzmiał tytuł jej dzieła, które wydała w 1679 r. Miała już na koncie dzieła z rycinami kwiatów, na których przysiadły pajączki i motyle, ale uważane były za wzory do haftowania i właśnie tylko z tego powodu dość popularne. Jej życie było dość burzliwe jak na XVII w. Najpierw porzuciła męża i z córkami zamieszkała w komunie byłego jezuity we Frankfurcie. Tam, od mieszkających z nią osób powracających z Surinamu, poznała przywożone przez nich martwe owady tropikalne. Spreparowane, przyszpilone do tablic. W końcu i ona tam trafiła, podczas dwóch lat spędzonych w Surinamie (samotna kobieta z dziećmi!) napatrzyła się na egzotyczną florę i faunę i wszystko zapisywała, ale przede wszystkim wyrysowała. Po powrocie wydała swoje opus magnum, na najlepszym papierze, najstaranniej wydrukowane, grafiki przedstawiające metamorfozy surinamskich owadów. Historia zapamiętała ją jako pionierkę entomologii i utalentowaną artystkę.
Można powiedzieć, że August Johann Rösel von Rosenhof był kontynuatorem jej pracy, wiadomo, że znał jej atlasy, szczególnie ten o Surinamie zainspirował go do stworzenia podobnej księgi zawierającej obserwacje fauny niemieckiej. Podobnie jak Maria wychował się w artystycznej rodzinie, jego wuj był znanym malarzem zwierząt. August oprócz tego, że miał wybitny talent, odwzorowywał faunę, a w szczególności owady, bardzo dokładnie, to jeszcze interesował się nimi jak naukowiec. Wydał książki naukowe, przyrodnicze, opisujące metamorfozy owadów oraz żab, ale przede wszystkim były one zilustrowane w sposób doskonale piękne i szczegółowy.
Natomiast Jean-Charles Werner był po prostu ilustratorem i nie wiem, dlaczego szukał pracy w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu. Czy to był przypadek, czy zamierzał badać życie fauny naukowo? Fascynowała go anatomia, szczególnie układ kostny, ale przede wszystkim litografia. Rysował zwierzęta, także te egzotyczne, tworzył ich ilustracje do książek wydawanych przez innych naukowców. I ryby. Piękne, barwne, zachwycające.
To tylko kilkoro artystów, których prace można zobaczyć na wystawie w Krakowie. No właśnie: artystów czy naukowców? Trudno oddzielić, jedno wypływało z drugiego, ale co było pierwsze? Wydaje się, że najpierw był talent, a potem określał się kierunek, w jakim się kształtował. Ale znane są przypadki odwrotne. Fascynacja światem przyrody i pragnienie naukowego opisu powodowała decyzję o nauce rysunku i technik graficznych.
Rośliny i zwierzęta
Na wystawie „Rośliny i zwierzęta. Atlasy historii naturalnej w epoce Linneusza” w krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury można zobaczyć niemal 400 prac z wizerunkami ryb, 90 oryginalnych wielkoformatowych plansz z przedstawieniami ptaków i roślin, 40 atlasów fauny i flory. Wszystkie pochodzą z polskich kolekcji, są doskonale zachowane i przede wszystkim zachwycająco piękne. Można podziwiać kunszt, kolorystykę i precyzję, z jaką XVIII-wieczni artyści oddawali cuda natury. Albumy ornitologiczne czy botaniczne składające się na kolekcję są unikatowe. W interesująco zaaranżowanych przestrzeniach prace zostały zgrupowane w czterech odsłonach. Część ekspozycji zatytułowana „Ostęp” skupia się na gatunkach rodzimych, europejskich, „Zamorze” na tych egzotycznych, barwnych motylach, rajskich ptakach i przedziwnych rybach, dział „Stół” ma być zachętą do dyskusji na temat rolnictwa i diety, a „Ogród” cieszy oko przedstawieniami kwiatów i roślin ozdobnych.