Kilka dni temu uczestniczyłem w jednej ze stacji telewizyjnej w dyskusji z udziałem kilku dziennikarzy. W pewnym momencie rozmowa zeszła na temat narastającej agresji w polskim życiu politycznym. Uczestnicy programu, którzy bardzo krytycznie odnoszą się do Prawa i Sprawiedliwości, źródła wszelkiego zła zaczęli doszukiwać się w działaniach Jarosława Kaczyńskiego. Z ich wypowiedzi niemal wynikało, że gdyby nie on, żylibyśmy w cudownym świecie, w którym niemal nie istnieją konflikty, zaś wszyscy uczestnicy gry politycznej odnosiliby się do siebie z najgłębszym szacunkiem. Nie było też zaskoczeniem, że ci, którym bliżej było do rządzącej w Polsce prawicy, zwracali uwagę na to, że to politycy PiS stają się przedmiotem agresji, że to niemogąca zaakceptować wyniku wyborów opozycja jest winna wzrostowi temperatury debaty.
Nie chcąc wpisywać się w tę do bólu przewidywalną dyskusję, zwróciłem uwagę na inny problem. Otóż jeden z uczestników programu nieustannie obnosił się z tym, że uczestniczy w demonstracjach KOD. Przyznam szczerze, że to dla mnie spory problem, gdy dziennikarz bierze udział w politycznej manifestacji. I powiedziałem to głośno – jak temperatura sporu ma być niższa, skoro dziennikarze i komentatorzy zamiast w miarę uczciwie relacjonować życie polityczne, sami stają się stroną sporu i biorą udział w antyrządowych wiecach. Dodałem, zgodnie z prawdą, że miałem z tym problem również wcześniej, gdy część prawicowych dziennikarzy brała udział w manifestacjach organizowanych przez PiS. Rolą dziennikarza – tak przynajmniej uważam – nie jest zabieranie głosu w manifestacjach popierających rząd ani tych, które rząd krytykują, lecz próba chłodnego zdystansowanego i w miarę rzetelnego opisu rzeczywistości.
Jeśli mój rozmówca nieustannie mówił, że PiS instaluje w Polsce faszyzm, trudno mi się połapać, czy mówi to jako chłodny komentator, czy też jako uczestnik antyrządowych wieców, które mają swoje emocje i retorykę. To samo dotyczy zresztą tych prawicowych dziennikarzy, którzy wprost nawołują do poparcia obecnej władzy. Zaczepiony przez mnie uczestnik programu zaczął tłumaczyć, że jest nie tyle dziennikarzem, ile publicystą i ma obowiązek zajmowania stanowiska w ważnych dla państwa sprawach. A poza tym realizuje swoje obywatelskie prawo do tego, by manifestować swoje poglądy polityczne. Zgoda, każdy ma prawo do ich posiadania. Każdy ma prawo głosować zgodnie ze swoim sumieniem i nie trzymać tej decyzji w swoim sercu. Ale jest kilka zawodów, które pod tym względem powinna cechować wstrzemięźliwość. Czy oczekujemy od nauczyciela, że będzie uczył czy agitował politycznie? Czy ksiądz ma głosić Ewangelię, czy agitować na rzecz partii, która jego zdaniem najlepiej na ziemi realizuje dekalog?
Jako dziennikarze mamy pewne przywileje – możemy się wypowiadać publicznie, nasz głos dociera do większej liczby osób niż głos zwykłego obywatela. Ale z tym związana jest pewna odpowiedzialność – gdy coś przekazuję, czuję się szczególnie zobowiązany do pewnej uczciwości: chodzi o to, bym nie działał w interesie jakiejś konkretnej siły politycznej. Owszem, jak każdy mam swoje poglądy, ale nie chcę być agitatorem, który uprawia politykę pod płaszczykiem dziennikarza czy komentatora. Wierzę, że czytelnicy oczekują ode mnie nie tego, bym im powiedział na kogo głosuję, lecz bym odkrył dla nich trochę tajników polityki, pomógł lepiej zrozumieć pewne mechanizmy czy zjawiska. Szanując przy tym wrażliwość i inteligencję czytelników, którzy mają swoje poglądy i nie chcą by im palcem wskazywać, kto w polityce jest dobry, a kto zły.