Ponieważ było intensywnie i dopiero teraz dopadło mnie zmęczenie, siedzę przed komputerem trochę nieobecna i wysmarowana olejkiem nardowym zdecydowanie za bardzo. Zapach owszem, przypomina mi jerozolimskie suki, ale przy okazji za mocno kręci w nosie.
Z całym szacunkiem dla licznych wieloosobowych pielgrzymek – nie znoszę organizowanych wyjazdów, mój mąż także, więc chłonęliśmy klimat Izraela na własną rękę. Byliśmy mobilni, bo wypożyczyliśmy samochód, a improwizowaliśmy do tego stopnia, że każdy ranek zaczynał się dla nas niespodzianką: gdzie pojedziemy i z kim pojedziemy. A nocowaliśmy w niezwykłym miejscu, u franciszkanów w Ein Kerem, gdzie gospodarzy o. Seweryn, a do niego lgną ludzie i zwierzęta. Dwa osły, kilkanaście kur, koty i psy, doktorant z Łodzi, grupa Ślązaków, Żyd spod telawiwskiej wioski wędrujący z gitarą (o zmierzchu grał Cohena), sąsiad – właściciel masarni w Mea Sharim, dziennikarka z Jerozolimy, która wróciła po kilkunastu latach pobytu w Stanach, wolontariusz z Chorwacji, ekumenista z Lublina, i tak dalej. Codziennie kto inny, a niektórzy to stali goście. Spotykaliśmy się na śniadaniach i potem wieczorem, gdy opowiadaliśmy sobie miniony dzień, przerywając, gdy zaryczał osioł. A w nocy płakały koty i szakale. I właśnie te spotkania były niezwykłe, i z powodu tych spotkań nie pisałam mojego podróżnego dziennika, bo jednak zamiast pisać, wolę pogadać.
Palestyńskie Betlejem także przyjęło nas przyjaźnie, choć anarchia drogowa panująca na ulicach spowodowała, że mój mąż, kierowca odważny, zdecydował się zaparkować pod najbliższym kościołem chrześcijańskim i nie zapuszczać się dalej. Podwoził nas rozklekotanym autem palestyński emerytowany nauczyciel, dzięki czemu mogliśmy się dogadać w języku angielskim. Na suku różnicę między jasnymi a ciemnymi daktylami spod Jerycha tłumaczył nam emerytowany pilot arabskich linii lotniczych, powtarzając po angielsku to, co mówił sprzedawca.
Niespodzianką dla mnie było to, że największą duchową intymność znalazłam pod Ścianą Płaczu, wśród Żydówek chowających twarz w książkach modlitewnych, wzdychających do Boga, czasem płaczących: dziewczyn, młodych matek i starszych kobiet. Nie w kościołach zatłoczonych pielgrzymami z całego świata. Tam, pod Ścianą, czas się zatrzymywał, a ja mogłam trwać w tym zawieszeniu i nic więcej nie było ważniejsze.