Co jest najtrudniejsze w pisaniu o świętych?
– W pisaniu biografii, nie tylko ludzi świętych, jest jakiś opór przed pokazywaniem prawdy. Mamy zwykle szlachetną wizję danej postaci. Wydaje nam się, że najlepiej wiemy, jaki ten człowiek był, albo jaki powinien być. Ta wizja jest tak utrwalona, że kiedy ktoś ją zmienia, reagujemy oburzeniem. Miałam takie doświadczenie, kiedy pisałam biografię matki św. Maksymiliana Kolbe. Korzystałam z tych samych materiałów, co inni biografowie, z tych samych listów, zachowanych w Niepokalanowie. I zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że inni w ogóle pewnych spraw nie dotykali!
Co było takim tematem tabu?
– Na przykład to, że Marianna Kolbe zostawiła męża, żeby zrealizować swoje marzenie pójścia do klasztoru. O życiu zakonnym marzyła wcześniej, ale była zbyt biedna. Wyszła więc za mąż, doświadczyła życia małżeńskiego, doświadczyła macierzyństwa, a kiedy synowie podrośli – najmłodszy miał 12 lat – a mąż jako mężczyzna był w pełni sił, odeszła. Oczywiście mąż podpisał dokument, że się na to zgadza, ale mimo wszystko często nie mówiono o tym wprost. Jeszcze większe oburzenie wywołała informacja, że jej prawnuczka była alkoholiczką i narkomanką, że uważano ją nawet za prostytutkę. To już w ogóle nie mieściło się w głowach, żeby w takiej rodzinie działo się coś podobnego!
Słyszałaś wprost głosy oburzenia?
– Na jednym ze spotkań starszy franciszkanin powiedział, że nie rozumie, po co takie rzeczy wypisywać. Co komu daje, że się tę rodzinę w takim kontekście pokazuje?
Po co więc „takie rzeczy wypisywać”?
– Bo prawda jest ciekawa. Bo w każdej rodzinie, nawet tej uważanej za słabą, może wyrosnąć święty. Bo wszyscy jesteśmy tacy sami i mamy na świętość takie same szanse!
W przypadku św. Brata Alberta też zderzyłaś się z jakimś tabu?
– Z tego, że Brat Albert na łożu śmierci zapalił papierosa, zrobiono ciekawostkę. Niektórzy próbują nawet tłumaczyć, że to był człowiek wielkiej pogody ducha, a ów papieros to był taki żart ze współbraci. Wyobraź sobie człowieka leżącego na łożu śmierci, umierającego naprawdę w wielkim bólu: gdzie mu w głowie byłoby żartowanie z braci w ten sposób? Świadkowie mówili, że on wręcz awantury robił, nerwowo nie radził sobie bez papierosa, koniecznie kazał braciom przynieść papierosy. On po prostu był nałogowym palaczem! Oczywiście nie mówię, że możemy się tym usprawiedliwiać. Że teraz należy palić, bo Brat Albert też palił. Ale nie można tego ani demonizować, ani robić z tego anegdotki. To był żywy człowiek, który był święty i który miał swoje słabości, jak każdy z nas.
Tak naprawdę cała twoja biografia Brata Alberta zaczyna się właśnie od papierosa…
– Kiedy piszę biografię, nigdy nie wiem, od czego zacznę. Tu rzeczywiście początkiem stała się fotografia, której nigdy wcześniej nie widziałam: Brata Alberta z papierosem w dłoni. Siostry albertynki jakoś się tego nie wstydzą, zdjęcie wisi u nich na wystawie w ogromnym powiększeniu. Kiedy je zobaczyłam po raz pierwszy, miałam ochotę usiąść sobie przy nim, wziąć papierosa, przytulić się do tego habitu i tak sobie popalić i pogadać. Poczułam, że mam z tym człowiekiem coś wspólnego. Że on też miał swoją słabość. To nie jest dla mnie przykładem, ale jakie mam prawo, żeby ten element życia wymazywać, jak wymazuje się papierosa czy fajkę na zdjęciach świętych?
Po zdjęciu z papierosem odkrywałaś dalej. Też raczej daleko od cukierkowej pobożności.
– Poznałam człowieka, który mnie zafascynował. Zobaczyłam w nim męskość. Ona też została mu odebrana, chyba głównie przez ten nieznośny obraz Wyczółkowskiego, na którym Chmielowski jest troskliwym, ckliwym staruszkiem. Brat Albert w ogóle nie był ckliwy! Był stuprocentowym mężczyzną, silnym, zdecydowanym, odpowiedzialnym. Wcześniej miałam zupełnie inną jego wizję. Nie przemawiał do mnie dramat Karola Wojtyły. Nie przemawiał film Zanussiego. To było przegadane, przeintelektualizowane. Intrygował mnie w zasadzie jedynie jako malarz. Dopiero w trakcie pisania odkrywałam, że żadna część jego życia nie była ani nudna, ani przeintelektualizowana. Że wszystko w jego życiu było pełne, soczyste, że nic nie robił na pół gwizdka.
Nie wiemy o tym, bo najciekawsze historie zamyka się w zdaniach wytrychach: „Brał udział w powstaniu styczniowym”.
– Ciekawe w pracy biografa jest to, że zanurzasz się w zupełnie innych czasach i czasem dwa dni czytasz, żeby napisać jedno zdanie. Kontekst powstania styczniowego bardzo mnie zainteresował. Czytałam pamiętniki powstańców, pisane pod pseudonimami, w obawie przed represjami carskimi. Mamy romantyczną wizję powstania: żołnierz na koniu, dworek, w dworku kobieta w czerni. A w opisach bitew jest o tym, że staw był czerwony od krwi. Że poległych było tylu, że zakopywano ich jednego przy drugim. Może nam się wydawać, że Chmielowski jeździł na koniu i patrzył w gwiazdy i co najwyżej było mu zimno. Nikt nie napisał wprost, że on zabijał! Był w oddziale żuawów śmierci, to był rodzaj komandosów, którzy przychodzili pierwsi i odchodzili ostatni. To nie miało nic wspólnego z sielankowymi pejzażami powstania. A inne zdanie wytrych to: „Przeszedł załamanie nerwowe”. W rzeczywistości to była dramatyczna historia, w wyniku której Adam Chmielowski niemal rok spędził w szpitalu dla obłąkanych, nie jadł, nie pił, był karmiony na siłę wprost do żołądka, nie mówił. Lekarze po tym czasie odesłali go do domu, bo spisali go na straty. To było jego pierwsze doświadczenie życia wśród ludzi odepchniętych przez społeczeństwo.
Jeszcze inny wytrych to ogrzewalnie dla ubogich. Oczami wyobraźni widzimy nasze schroniska dla bezdomnych, ubogie, ale w niczym nie przypominające tamtych miejsc…
– Sam Kazimierz, który dziś jest wizytówką Krakowa, wtedy był dzielnicą najbiedniejszą. Ogrzewalnie otwierano właśnie tam, bo żaden porządny człowiek się tam już nie zapuszczał. Nawet palacz przychodził tylko napalić i szybko uciekał. Nocowali tam nastoletni chłopcy i staruszkowie, chorzy, mordercy, alkoholicy, nędzarze wszelkiego sortu. Był taki brud i smród, że wszystko aż się ruszało od ogromu robactwa. W takie ogrzewalnie wchodził Brat Albert – nie na chwilę, ale żeby mieszkać z tymi ludźmi!
Czy takie wejście w detale, przyjrzenie się życiu z bliska sprawiło, że bardziej rozumiesz, dlaczego został świętym? Czy to nic nie zmieniło?
– O wiele bardziej! Dziwię się przede wszystkim, że Brata Alberta tak mało się dzisiaj wykorzystuje. Przecież on zajmował się tymi, których dziś nazywamy wykluczonymi. Zajmował się tymi, których wszyscy odrzucali, których się bali, których nie chcieli widzieć. Owszem, współpracował z innymi organizacjami, ale one działały na zasadzie „bułkę przez bibułkę”, dać biednym kawałek chleba i kazać im odejść. A on pracę społeczną pojmował nowatorsko. Zależało mu, żeby człowiek nie był odrzucony, żeby uszanować go po to, żeby on zaczął szanować samego siebie. Zamieszkał z tymi ludźmi. Organizował im pracę. Nie moralizował. Nie zmuszał do praktyk religijnych. I przyjmował wszystkich, co miano mu za złe. Twierdził, że przyjmie nawet mordercę i złodzieja, bo wtedy ma pewność, że on w tym czasie nic nie ukradnie i nikogo nie zamorduje. Do tego był radykalnie ubogi. Chodził w dziurawym habicie, jego zgromadzenie do dziś nie ma żadnej własności.
Jak o tym mówisz, myślę o papieżu Franciszku: też radykalnym w gestach miłości, w prześwitującej sutannie i w starych butach…
– I popatrz – do dziś ludzie tego nie mogą znieść! Nie mogą tego znieść…