Logo Przewdonik Katolicki

Święty z ekstraklasy

Joanna Mazur
fot. Tomasz Prokop

Rozmowa z br. Franciszkiem Grzelką, albertynem, o powrotach do źródła, grze na skrzypcach i fascynacji Bratem Albertem w 100.rocznicę jego śmierci

Mówi się, że nie ma dwóch takich samych powołań. Jaka jest Brata historia?
– Jestem albertynem już kawał czasu – 30 lat. Stary ze mnie mnich (śmiech). W albertyńskiej „Porcjunkuli” – czyli naszym domu macierzystym mieszkam 17 lat. To dość długo jak na albertyński rytm – bo dość często zmieniamy domy. A albertynów poznałem za pośrednictwem świętego Franciszka. Upewniam się coraz bardziej, że był to pomysł Pana Boga. Poszukiwałem swojego miejsca w Kościele wśród zakonów franciszkańskich i trafiłem na „powołaniówkę” do bernardynów. Był wtedy siarczysty mróz, zupełnie jak dziś. Ojciec prowadzący opowiedział o wszystkich „rodzajach” franciszkanów, o klaryskach i tercjarzach. I wspomniał na koniec o albertynach. Serce zabiło mi mocniej. Zacząłem poszukiwać Brata Alberta i odkryłem, że to jest dla mnie.
 
Jakie było to „pierwsze wrażenie”?
– Byłem pewien, że to najlepszy zakon na świecie! Brat Albert żył Ewangelią „bez komentarza” – dosłownie. Osobą potwierdzającą był dla mnie Karol Wojtyła – trafiłem na dramat Brat naszego Boga. To była dla mnie pieczęć. Skoro taki „gość” jak Jan Paweł II zachwycał się Albertem, to to musi być „ekstraklasa”!
 
W dramacie, o którym Brat wspomniał, jest pewna scena z pijanym żebrakiem opierającym się o latarnię. Brat Albert widzi w jego twarzy twarz Pana Jezusa. Czy to jest centrum Waszego charyzmatu?
– Dla wszystkich, którzy w Kościele zajmują się „działką Caritas” podstawowym tekstem Ewangelii jest – „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). To jest klucz dla nas. Zmaganie Brata Alberta dokonywało się przy obrazie Ecce Homo. Na początku przez kilka lat malował samą twarz Jezusa. Taką wagę do tego przykładał. Zapatrzył się w umęczoną twarz Chrystusa.
 
My mamy z problem z tym, aby dostrzec w człowieku… człowieka. A co dopiero twarz Jezusa… 
– Ten sam problem ma także albertyn mieszkający 30 lat z bezdomnymi pod jednym dachem. Zawsze jest ryzyko obycia się z prawdą Ewangelii. Jak dla mnie – życie niesie codzienne sytuacje, gdzie częściej widzę „Józka” z jego problemami. To trzeba zanieść do kaplicy i przypomnieć sobie, co mówił Brat Albert: „nie służymy pijakom, tylko Panu Jezusowi”. Nie chodzi o to, że sam „Józek” przestaje być ważny, ale że wtedy dostrzegam w pełni jego godność.
 
Brat Albert musiał być tego świadomy. Zostawił życie na salonach i zamieszkał z biedakami w ogrzewalni. Czy może być większy kontrast?
– To było jego „salto mortale”, czyli salto śmierci. To dowód na to, że on sam sobie tego nie wymyślił. To musiał być Jezus. Wielu pyta, czy to był „przewrót kopernikański”. W stylu życia – tak. W duchowości niekoniecznie – on był naprawdę porządnym chrześcijaninem.
 
Ale gdy był ranny w nogę i bliski śmierci, to jednak księdza z sakramentami nie przyjął…
– No tak – nie chciał grubego księdza. Marzył mu się kapucyn – jakiś chudy asceta. Był to człowiek szczery, a nie żaden dewot. Poważnie traktował Ewangelię. Podczas powstania styczniowego była trudna sytuacja podczas bitwy i dopada go strach. Stwierdza jednak: „skoro się nie żegnałem z pobożności, to nie będę ze strachu”. To pokazuje prawdę o nim. Dojrzewał do tego, aby mieć prawdziwą relację z Panem Bogiem, a nie wyuczoną „paciorkiem”.
 
Jednak wcześniej bardzo pragnął być wielkim i świętym malarzem…
– Marzyło mu się malowanie świętych obrazów, jak Fra Angelico. Chciał zamknąć się za klauzurą. To był jego pomysł – mnich malarz. To jednak nie był pomysł Pana Boga. Adam Chmielowski – jezuita – też nie.
 
I przyszedł kryzys.
– Tak, wielu rozważało ten kryzys na każdym polu. Jest konkretna diagnoza ze szpitala psychiatrycznego. My to odczytujemy tak, że Pan Bóg miał po prostu inny pomysł na niego. Ciekawa jest interpretacja bp. Grzegorza Rysia, który w książce Inspiracje pisze, że to pójście do jezuitów to była chęć budowania świętości o własnych siłach – „Ja się wezmę, ja się zepnę i będę świętym”. Podczas tych rekolekcji postanowił, że rzuci palenie. I w pierwszym tygodniu znalazł gdzieś niedopałek i cóż – upadł. To poprzedziło bezpośrednio jego załamanie. Czuł, że nic nie jest wart – nie jest wart spojrzenia Boga. 
 
A Bóg nie tylko na niego spojrzał. Zrobił coś więcej.
– Tak – pokazał mu, na czym polega miłosierdzie. Inaczej się nie da. Nie można być teoretykiem miłosierdzia. Do równowagi doprowadził go pobyt u brata w Kudryńcach. Tam milczał przez kilka dobrych miesięcy, o ile nie dwa lata, aż pewnego dnia przyszedł do nich ks. Pogorzelski i rozmawiał z jego bratem właśnie o miłosierdziu Bożym. Szczególnie o tym, że Bóg jest Ojcem i że przebacza. Po wyjściu kapłana Adam wsiadł na konia i kontynuował temat z księdzem na plebanii. Od tego czasu zaczyna się jego przygoda z duchowością franciszkańską. W 1884 r. ląduje w Krakowie. Tutaj zaczyna się przygoda z ubogimi.
 
Od razu po przyjeździe zamyka się w ogrzewalni?
– Nie. Najpierw pomaga z zewnątrz – mieszka na ul. Basztowej i przyjmuje ich do siebie. W 1887 r. ubiera habit tercjarski. Tam rodzi się Albert, a umiera Adam. Trafia do ogrzewalni miejskiej przy sanktuarium św. Stanisława na Skałce. Widzi ludzi stłoczonych w brudzie i nędzy. Bez żadnej opieki. Mówi – „Ja ich tak nie zostawię”. Zaczyna regularnie tam przychodzić – z kiełbasą i podobno z wódką. Wkupia się w towarzystwo. Widzi, że nie może pomagać im z dystansu. To nie był entuzjazm. Zmagał się. „Jak chce się naprawić chwiejący się stół, to trzeba się schylić” – mówił. No i się schylił, i to bardzo nisko.
 
Jego postać może wydawać nam się bardzo odległa, ten radykalizm aż „kłuje w serce”…
– Brat Albert zafascynował mnie swoim człowieczeństwem. Był zachwycony Jezusem i umiał to przełożyć na konkretną relację z człowiekiem. Miał poczucie humoru. Mocno stał na nogach. Ważne, aby wziąć od niego przede wszystkim źródło – silny związek z Panem Bogiem. Długo się nie „pojedzie” na własnych siłach i tylko na ludzkich metodach. Są zapiski, gdzie widać, jak się zmaga z konkretami. Na przykład brakowało do kotła kości i warzyw. Brał wózek i szedł do przekupek krakowskich. Gdy nadal nie wystarczało, wchodził do kaplicy, a tu przyjechała hrabina Tarnowska z darowizną. Takich cudownych scenek nie brakowało. Nie tyle cudowności w nim zachwycają, co to, że jak już znalazł miejsce dla siebie, to był konsekwentny do samego końca.
 
Brat Albert prosił jednego z braci, aby grał bezdomnym na skrzypcach. Jaki to miało sens?
– On twierdził, że gdy przychodzi człowiek brudny i zawszawiony, to trzeba zrobić najpierw to, co konieczne – nakarmić go i umyć. Ale potem trzeba zadbać o jego duchowość i dać to, co jest najważniejsze – Ewangelię. Brat Albert zaprosił kiedyś wybitnego teologa na rekolekcje i wszyscy chrapali po 15 minutach. Przebudził ich grą na skrzypcach, a potem przekładał – z polskiego „na nasze”.
 
Osobiście zadziwia mnie dokument, który podpisał Brat Albert, chcąc wziąć pod opiekę miejską ogrzewalnię…
– Zgodził się rzeczywiście na wszystko. W dokumencie wziął na siebie całkowitą odpowiedzialność za wyżywienie, bezpieczeństwo i higienę przebywających tam ludzi. Początkowo bez dotacji od miasta. Miał niesamowitą pasję do służby ubogim. Zaryzykował. A jak już zdobył zaufanie, to walczył z miastem o lepsze warunki dla bezdomnych. Był bardzo stanowczy.
 
Na ile jego metody są aktualne po upływie 100 lat?
– Myślę, że zdecydowana większość. Oczywiście Brat Albert chodził z wózkiem, a dziś nasz brat bierze Fiata Ducato. Niekoniecznie we wszystkim mamy go dosłownie kopiować.
 
Czy on może być także inspiracją dla ludzi, którzy nie mają powołania, aby mieszkać z bezdomnymi?
– Tak, głównie dla świeckich, którzy prowadzą większość przytulisk w Polsce i nie wybierają życia zakonnego. Ale my wszyscy możemy się czegoś nauczyć. Najpierw, by w ogóle zauważyć potrzebujących. Potem – spojrzeć im w oczy, porozmawiać. I nie osądzać. To są jego metody. Nauczył się ich od Chrystusa, którym zachwycił się, że dał się połamać jak chleb. Wszyscy chrześcijanie są do tego powołani. Nie wszyscy do przytulisk, ale chlebem można być także dla swojej rodziny.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki