Wszystko zaczęło się od kolacji w Chinach…
– Byłam w lokalnej restauracji i jak zwykle pomodliłam się przed posiłkiem. Chwilę później podszedł do mnie obcy mężczyzna, prosząc, żebym dosiadła do niego i jego przyjaciół. Przyjęłam zaproszenie. Powiedzieli mi: „Zauważyliśmy, że się modlisz. Teraz widzimy, że masz krzyż. Jesteś chrześcijanką?”. Zawahałam się, to przecież komunistyczne Chiny. Ale odpowiedziałam, że tak, jestem chrześcijanką. Usłyszałam: „To wspaniale, bo niektórzy z nas są zainteresowani chrześcijaństwem”. I tak się zaczęło.
Po co Amerykanka jechała co Chin? Początkowo celem nie była przecież ewangelizacja…
– Studiując sinologię na Uniwersytecie Stanforda, postanowiłam wyjechać na pół roku do Chin, by podszkolić język. Wszystko szło świetnie, do czasu. Okazało się, że nauczyciel chińskiego nie może mnie już dalej uczyć, a praca, którą mi obiecano, okazała się nieprawdą. Zostałam bez pieniędzy, na uniwersytet mogłam wrócić dopiero na kolejny semestr. Postanowiłam, że będę uczyła się chińskiego samodzielnie. Często robiłam to w pobliskim parku. Tam zaczęli zaczepiać mnie studenci – być może dlatego, że jestem blondynką o niebieskich oczach. Prosili, bym uczyła ich angielskiego. Zawsze miałam przy sobie Biblię. Pewnego dnia jeden ze studentów, widząc ją, zadał mi to samo pytanie, które usłyszałam w restauracji: Jesteś chrześcijanką? Kolejną godzinę spędziłam na tłumaczeniu, czym jest Biblia. Chłopak bardzo chciał ją dostać, ale w Chinach jest to bardzo trudne. Potem to się powtarzało, w kawiarni, w metrze, w windzie. Duch Święty podsyłał mi ludzi, którzy pytali o Jezusa.
Już wtedy pojawiła się myśl o wysyłaniu świeckich misjonarzy do Azji?
– W Korei, Indiach, Hongkongu, wszędzie widziałam to samo: głód Ewangelii. Szczególnie młodzi chrześcijanie mówili, że nie mają, gdzie wzrastać w wierze, że brakuje im wspólnot. Mówili, że byłoby świetnie, gdybym mogła z nimi być, bo znam ich język i kulturę. Po zakończeniu studiów coraz częściej wyjeżdżałam do Azji. W różnych miejscach zaczynały powstawać stowarzyszenia studentów, potem grupy czytające wspólnie Biblię, uczące się katechizmu czy studiujące dokumenty papieskie. Nie czułam się kompetentna, ale kiedy widziałam setkę ludzi, ściśniętych w małej sali, żeby pogłębiać wiarę, czułam, że to właśnie powinnam robić. A oni nie chcieli stamtąd wracać do domów, czekali na ostatnie metro. Widziałam, że pracy jest dużo, że sama nie dam rady. Tak powstało stowarzyszenie. Bardzo wspomagają nas dominikanie, również w formacji. Mamy błogosławieństwo naszego biskupa w USA, staramy się również o zgodę biskupa miejsca, w którym działamy. Tam, gdzie Kościół jest prześladowany, musimy dostosować się do ograniczeń z tym związanych. Szanujemy regulacje prawne, ale wiemy, że należymy do Chrystusa, więc nie możemy dać sobie zamknąć ust. Nie jest nas dużo: pięć osób pracuje w USA, „na zapleczu”. Na wolontariat w różnych częściach Azji zdecydowało już kilka osób: taki wyjazd trwa zwykle trzy miesiące, ale można go przedłużyć.
Widać, że Azja tęskni za Ewangelią?
– Siedziałam kiedyś w kawiarni, kiedy zaczepiła mnie młoda kobieta, pytając, czy poduczę ją angielskiego. Odpowiedziałam, że nie mam czasu na dawanie lekcji. Była rozczarowana. Powiedziałam wtedy, że prowadzę wieczorem zajęcia biblijne, i zaproponowałam, że może ze mną pójść i poczekać, a potem pójdziemy na kolację i pogadamy po angielsku. Przyszła. Czytaliśmy wtedy listy św. Pawła, wielbiliśmy Boga śpiewem. Kobieta z kawiarni po spotkaniu przytuliła się do mnie, płacząc. Mówiła, że nigdy wcześniej nie czuła się tak kochana. Powiedziała, że przyjdzie na następne spotkanie i przyprowadzi swojego chłopaka, który jest buddystą, ale koniecznie musi poznać Jezusa Chrystusa.
Raz w miesiącu odwiedzamy sierocińce, w których mieszkają dzieci niepełnosprawne, opuszczone przez rodziców. Sierocińce prowadzą lokalni chrześcijanie, którzy biorą na siebie odpowiedzialność za wychowanie tych dzieci. Zabrałam tam kiedyś ze sobą znajomą, niechrześcijankę. Gdy zobaczyła radość dzieci, chciała wiedzieć więcej o ludziach, którzy to robią. Rozmawiałyśmy o tym w pociągu, w drodze powrotnej. Był ścisk, zaduch, a ona wypytywała mnie o Boga. Nagle zorientowałam się, że ludzie wokół, głównie wracający z pracy rolnicy, przysłuchują się naszej rozmowie, zaskoczeni, że obcokrajowiec mówi w ich lokalnym języku. A że pociąg spóźnił się 45 minut, mieliśmy czas, zatem i oni też zaczęli zadawać pytania. Niektórzy nigdy wcześniej nie spotkali żadnego chrześcijanina albo nie wiedzieli, że chrześcijanin żyje obok nich. Po raz pierwszy cieszyłam się, że pociąg miał opóźnienie.
Czy nie byłoby jednak łatwiej, gdyby była Pani siostrą zakonną?
– Miałabym wtedy formację, zaplecze, wsparcie duchowe i materialne, ale nie miałabym wolności wejścia w codzienny świat zwykłych ludzi. W niektórych rejonach Azji sytuacja polityczna nie pozwala na pracę duchownym, tam świecki może zrobić dużo więcej. Mam większe pole do działania. Kiedyś młoda Azjatka powiedziała mi: „Skończyłaś szkoły, o których większość z nas marzy. Masz tyle możliwości! A ty zostawiłaś wszystko, żeby dzielić się z nami Ewangelią. Gdybyś była siostrą zakonną, to byłoby zrozumiałe, takie powołanie. Ale ty nie jesteś siostrą. Jeśli zatem ty możesz być świadkiem Chrystusa, to i ja mogę! Co mnie przed tym powstrzymuje?”.
Trudności w Pani pracy pewnie jednak nie brakuje.
– Pytał mnie o to pewien dominikanin w Wietnamie. Oczekiwał takiej odpowiedzi, jakiej pewnie i ksiądz teraz oczekuje: brak miejsca do spania, problemy językowe, szok kulturowy, samotność. Tak, to jest trudne. Ale najtrudniejszy jest brak zrozumienia ze strony katolików. W USA brakuje zrozumienia, że świecki na mocy chrztu powinien głosić Ewangelię i być świadkiem wiary. Uważa się, że to zadania dla katolickich sióstr i księży i dla protestantów. Katolik ma się po prostu modlić i być dobrym człowiekiem. Nawet księża ze zdziwieniem patrzą na to, co robimy.
Byłam kiedyś na liturgii Wielkiego Piątku w kraju, w którym trwają prześladowania chrześcijan. Zawstydzona stałam obok ludzi, którzy z powodu wiary stracili domy i pracę. Mimo to trwają w Kościele. Widziałam studentkę, która dwie i pół godziny jechała na Mszę św. I wracam stamtąd do USA, gdzie problemem ludzi jest to, że gdzieś jest słabe wi-fi albo że bateria w telefonie pada. Widzę studentów, którym nie chce się iść do kościoła oddalonego o dziesięć minut, bo jest brzydka pogoda. To jest trudne.
Co Pani mówi ludziom, którzy chcą pójść w Pani ślady i wyjechać na misje?
– Jeśli chcesz jechać dla siebie, lepiej pieniądze przeznaczone na wyjazd wyślij pocztą, a sam zostań w domu. Nie wpadnij w pułapkę poczucia bycia lepszym, bycia białym zbawcą lokalnej społeczności. Poznaj kulturę miejsca, do którego jedziesz, i szanuj ją. Miej kontakt z ludźmi, wśród których posługujesz. A potem, kiedy wrócisz, dbaj o zawiązane tam relacje.
RAMKA
TRICIA BØLLE
Ukończyła japonistykę, sinologię i studia wschodnioazjatyckie na Uniwersytecie Kalifornijskim oraz na Uniwersytecie Stanforda. Od dziesięciu lat pracuje w Azji jako świecka misjonarka, także w miejscach, w których chrześcijanie nadal są prześladowani. W 2012 r. założyła Misyjne Stowarzyszenie Świeckich św. Franciszka Ksawerego, przygotowujące świeckich do misji w Azji. Więcej na www.laymissionary.org.