Chin nie sposób poznać w krótkim czasie, a tym bardziej nie sposób opowiedzieć ich w krótkiej rozmowie. Pani spędziła tam trzy i pół roku jako wykładowca akademicki. Co najbardziej uderza Europejczyka w Chinach?
– Mnie najpierw uderzyła pogoda. Poleciałam na południe, niedaleko Hongkongu, więc pamiętam ogromną wilgotność i doskwierający upał. Drugą kwestią było to, że Azjaci w dużych skupiskach są głośni i nie przejmują się, czy komuś to przeszkadza. Trzecią, że studenci w relacjach z wykładowcą są bardzo grzeczni, uniżeni, pełni szacunku. Być może w większych ośrodkach jest inaczej, ale w moim małym, dwumilionowym Zhaoqing zdarzało mi się również, że chcieli robić sobie ze mną zdjęcia, bo pierwszy raz widzieli Europejczyka. Z czasem męczący dla mnie okazał się, typowy dla tamtej kultury, brak kontaktu fizycznego. Według psychologów człowiek, żeby dobrze funkcjonować, potrzebuje kilku przytuleń dziennie. W Chinach ten kontakt był mocno ograniczony, często nie podaje się nawet ręki. W azjatyckiej kulturze rzadko też ktoś powie, co tak naprawdę myśli. Uprzejmości, którą Azjaci okazują, nie można mylić z życzliwością. Oczywiście spotkałam wielu dobrych i życzliwych ludzi. W wielu wypadkach jednak to, co ja odbierałam jako nawiązanie relacji czy nawet przyjaźni, okazywało się wyłącznie uprzejmością, która kończyła się, kiedy ktoś na przykład wyjeżdżał do innego miasta. Za tą zewnętrzną formą nie szła żadna więź.
Pani na własnej skórze poznawała kulturę chińską, tymczasem chińscy studenci mieli na zajęciach poznać kulturę europejską. Co w naszej kulturze było dla nich najtrudniejsze do przyjęcia?
– W relacjach bezpośrednich z wykładowcami zderzali się z naszą ekspresyjnością i emocjonalnością. To, że szliśmy z kolegami wykładowcami na kawę, że patrzyliśmy w oczy, to nie jest w Chinach codziennością, a dla studentów było wyzwaniem.
Pamiętam, jak na zajęciach opowiadałam o tym, co wypada, a czego nie wypada robić w Europie. Byli bardzo zaskoczeni tym, jak ogromną rolę w naszej kulturze odgrywa podanie ręki i że powinno ono być stanowcze, pewne. Że oznacza to życzliwość, otwartość. Że niepodanie komuś ręki jest wręcz obelgą. Prosta dla nas rzecz, oczywista, dla nich była niepojętą nowością.
Kłopot sprawiało im również to, że jako wykładowcy oczekujemy od nich aktywności. Oni wychowywani są do tego, żeby nie mówić o swoich wątpliwościach czy niezrozumieniu tematu. Przecież jeśli powiedzą, że nie zrozumieli, nauczyciel mógłby to odebrać jako krytykę, jako znak, że coś źle wytłumaczył – lepiej więc jest milczeć. Teraz uczę Chińczyków w Poznaniu i nadal się z tym zmagamy, trudno jest po latach kształcenia tam przestawić się teraz na to, że my oczekujemy od nich interakcji. To jedna z największych barier w kontaktach.
Te bariery mogą być przeszkodą w relacji, a mogą być również lekcją.
– Ja w Chinach nauczyłam się akceptować, że ktoś może być inny. To brzmi banalnie, ale tam rzeczywiście mnie to dotknęło. Pod koniec pobytu, kiedy byłam już naprawdę zmęczona, pomyślałam: dlaczego spodziewam się, że dla nich nawiązywanie relacji będzie oznaczało to samo, co dla mnie? Dlaczego liczę, że tak samo rozumieć będą głębsze relacje, przyjaźń? Czy mam prawo oczekiwać, że będą się zachowywać, tak jak ja tego potrzebuję? Pewnie powinnam z tą myślą wyjeżdżać z Polski, a odkryłam tę prawdę dopiero po czasie. Ale zrozumiałam, jak ważne i jednocześnie jak trudne jest to, żeby nie przykładać swoich miar i swoich wzorców kulturowych do innych ludzi. Wtedy jest łatwiej z nimi żyć.
Przy okazji oni też nauczyli mnie większej swobody, wolności w podejściu do tego, co pomyślą inni. Proszę sobie wyobrazić, że idzie pani przez park i już z daleka słyszy muzykę. To grupa starszych kobiet na centralnym placu włącza sobie jakieś piosenki i tańczy przy nich bez skrępowania, nie przejmując się tym, czy ktoś patrzy i czy komuś się to podoba.
Wracając w niedzielę z kościoła, lubiłam iść przez park i czując się tam samotna, zazdrościłam ludziom, którzy całymi wielopokoleniowymi rodzinami siedzieli na trawnikach, na piknikach, spędzając czas na świeżym powietrzu. Takie formy wspólnotowego spędzania czasu są tam powszechne – mimo fizycznego dystansu, o którym wcześniej mówiłam. Nie znalazłam odpowiedzi, jak oni to łączą, ale łączą, przyjaźnią się, kochają, mają rodziny. Może po prostu ja, jako Europejka, nie zostałam tak blisko dopuszczona do tych relacji? Musiałabym spędzić wiele lat pośród Chińczyków, studiując również ich filozofię, żeby móc powiedzieć coś więcej. Mimo lat znajomości z nimi wciąż mam poczucie, że wiele jest nieodkryte.
To jest ważne, co Pani mówi o tych oczekiwaniach. Mamy tendencję do oceniania zachowań ludzi kanonem własnej kultury i szybkiego ferowania wyroków, że są źli, jeśli nie przestrzegają naszych norm. Oni tymczasem poznali zupełnie inne normy.
– Po czasie spędzonym w Chinach mam w sobie pokorę do tego, żeby nie oceniać i nie kategoryzować, ale próbować zrozumieć, skąd się bierze ta odmienność. Jednocześnie jednak jestem przekonana, że podstawowe ludzkie odruchy i potrzeby mamy takie same. Moim najtrudniejszym doświadczeniem w Chinach było pierwsze Boże Narodzenie, które spędzałam bez rodziny, w kulturze, która nie zna tego święta. Potem już w Poznaniu moi studenci mieli na egzamin przygotować wypowiedzi o swoim najlepszym i najgorszym dniu w Polsce. Jedna ze studentek przyszła i powiedziała, że jej najgorszy dzień jest dzisiaj. To była wigilia chińskiego Nowego Roku, rano dzwonił jej tata, żeby wspominać, jak pomagała mu dekorować dom i jak przygotowywali się do świętowania. Łzy stanęły mi wtedy w oczach i po prostu ją przytuliłam, mimo kulturowych barier. Powiedziałam, że dobrze rozumiem, jak to jest być bez bliskich takiego dnia. Była zaskoczona moją reakcją, ale też jej potrzebowała. To również była dla mnie lekcja pokory. Możemy się uczyć, poznawać, szanować, w wielu miejscach będziemy do siebie podobni, a do końca nigdy się nawzajem nie pojmiemy. I tego, czego nie rozumiemy, nie możemy oceniać.
Chiny trudno jest nazwać wolnym krajem. Chińska Republika Ludowa to kraj socjalistyczny. Faktyczną władzę pełni tam jedna partia – Komunistyczna Partia Chin. Jak wyglądała wolność na uczelni? Łatwo sobie wyobrazić, że opowiadanie chińskim studentom o kulturze Zachodu jest potencjalnie niebezpieczne, można „zarazić” ich zachodnim myśleniem…
– W Chinach niczego nie mówi się wprost. Nikt nie dał nam jasnych wytycznych, czego nie wolno nam powiedzieć albo na co uważać. Owszem, pod koniec mojego pobytu znajomi uczący polskiego usłyszeli sugestię, żeby może już nie robili więcej lekcji o Bożym Narodzeniu – zwykle odbywało się to w formie takiej kulturowej wigilii z choinką i opłatkiem, w miarę możliwości bez religijnych konotacji. Ja sama miałam w kontrakcie klauzulę o zakazie agitacji chrześcijańskiej. Nie wylądowałam nigdy na dywaniku, nie miałam problemu z przedłużeniem wizy. Ale z jednego ze spotkań, na które zaproszeni byli wszyscy obcokrajowcy i osoby działające z ramienia partii na wydziale, wyszłam zniesmaczona, kiedy dostaliśmy, obecny między słowami, komunikat: „uważajcie, my wszystko widzimy i was pilnujemy”. Bardziej doświadczeni wykładowcy ostrzegali mnie, że wśród studentów są tacy, którzy nas sprawdzają. Że będzie taki, który przyjdzie, będzie nagabywał, będzie chciał ćwiczyć angielski, ale będzie też zadawał pytania, co myślę o takich czy innych wydarzeniach politycznych. To są kwestie, których lepiej jest nie poruszać, choć raz jeszcze – to były raczej kuluarowe rozmowy, ciche ostrzeżenia i klimat nieufności.
Czasem sobie myślałam: taką byłam bohaterką przed wyjazdem, chciałam łączyć pracę z misją chrześcijańską, zanim pojawiła się propozycja tej pracy, byłam w trakcie przygotowania do wyjazdu na misje do Kazachstanu. A tu przychodziło Boże Narodzenie i musiałam walczyć ze sobą, ile mogę powiedzieć? Do kogo dalej to trafi? Powiedzenie czego jest bezpieczne? Mniejsza o to, że mnie deportują, ale wiedziałam, że jestem tam sama, że nikt tu za mną się nie wstawi, a jeszcze powiedzą, że sama sobie jestem winna? Mówiłam więc, jak to jest według Biblii, jak świętują chrześcijanie – i zwykle na tym tylko się kończyło. Jeśli ktoś pytał, czy jestem chrześcijanką, odpowiadałam, że tak. Do dziś się zastanawiam, czy mogłam zrobić coś więcej albo lepiej w tych warunkach i na takich zasadach, na jakich tam byłam?
Wspomniała Pani wcześniej o niedzielnym chodzeniu do kościoła. Można rozmawiać długo o Kościele w Chinach i o założonym tam w 1957 r. przez rząd Patriotycznym Stowarzyszeniu Katolików Chińskich, ale chciałabym wiedzieć, jak to wygląda z punktu widzenia zwykłego chrześcijanina, który trafia do Chin?
– Chodziłam do tego właśnie państwowego kościoła patriotycznego, podporządkowanego państwu. Sakramenty tam udzielane są ważne, nie miałam więc z tym żadnego problemu. W tym rządowym, komunistycznym Kościele nie zauważałam niczego gorszącego. Oczywiście, księża muszą zadeklarować posłuszeństwo partii, ale ani razu nie spotkałam się na liturgii z żadnymi politycznymi wtrętami. Sakramenty, cała liturgia, wszystko odbywało się tak, jak w całym Kościele powszechnym. Miałam swoją Biblię, miałam obrzędy mszy po polsku. Od czasu do czasu mogłam też przyjmować sakramenty po polsku, od księdza, który żyje w Chinach od lat, ale incognito, więc to już musiało się odbywać w lekkiej konspiracji. Oczywiście w Chinach funkcjonuje również Kościół podziemny, podlegający bezpośrednio papieżowi, niezależny od chińskich władz. Dopytywałam trochę znajomych, chciałam tam iść, do prawdziwego Kościoła, a nie tego komunistycznego. Wtedy jedna ze znajomych powiedziała mi: „A po co? Nigdy nie wiesz, czy ktoś cię nie obserwuje, czy za tobą nie idzie. Jesteś cudzoziemką, nic ci nie zrobią. Ale nie wiesz, czy przypadkiem kogoś nie zdekonspirujesz, czy on nie będzie miał problemów”. To był dla mnie szok. Uznałam taką argumentację i przestałam szukać.
Dr Lilianna Jaworska-Mondry
Studium Kultury i Języka Polskiego dla Cudzoziemców Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, filolożka, podróżniczka