Franek rzuca się nam na szyję, całując w oba policzki. Wojtek zatrzymuje w drzwiach i podekscytowany opowiada, że przyjadą dziś do niego kuzyni z Bytomia. Ewa zapina smycz na szyi łaciatej Soni i wychodzi z nią na spacer. Wszyscy są niepełnosprawni. Nikt się nimi nie opiekuje. Są w swoim domu z przyjaciółmi: Bure Misie z pełnosprawnymi Burymi Niedźwiedziami. – Niektóre Bure Misie mogłyby żyć samodzielnie, ale nie wszystkie swoje potrzeby umieliby zrealizować na satysfakcjonującym poziomie – tłumaczy Anna Reczek, mieszkająca w Osadzie Burego Misia. – Wymagaliby mocnego wsparcia opieki społecznej, czasem pewnie budziliby nieprzychylność sąsiadów. Tu są u siebie. To dorośli ludzie, którzy świadomie wyrazili zgodę, że chcą mieszkać właśnie tu: nie w instytucji, nie w domu opieki, ale w rodzinie przyjaciół.
Osada Burego Misia oddalona jest od Kościerzyny o zaledwie kilka kilometrów, ale żeby do niej dotrzeć, przedzierać się trzeba polnymi drogami. Mieszka w niej na co dzień około trzydziestu osób niepełnosprawnych i czternaście osób zdrowych. Podział na opiekunów i podopiecznych nikomu nie przychodzi do głowy. Ania opowiada mi o krowach, z którymi prawie zderzyłam się, wjeżdżając na Osadę. – Bure Misie o nie dbają, codziennie je doją, zdobywają nagrody na wystawach rolniczych. Nasza pomoc jest tam teoretyczna, bo to Bure Misie są fachowcami.
Na Franciszkańskiej 3
Kto wymyślił Osadę? Chyba po prostu Pan Bóg. To On posłużył się zmartwychwstańcem, ks. Czesławem Marchewiczem, w Osadzie nazywanym po prostu Kubą.
– Byłem klerykiem w Krakowie, wracałem z wykładów Plantami, gdy zobaczyłem niespokojną panią, która próbuje coś wytłumaczyć swojemu synkowi z porażeniem mózgowym. Chłopiec był na wózku. Podszedłem do nich. Okazało się, że Piotruś bardzo chce siku, a mama prosi go, żeby wytrzymał, bo tu nigdzie nie ma toalety. Powiedziałem, że pomogę. Byliśmy niedaleko Franciszkańskiej 3, podjechaliśmy do budynku kurii. Tam posadziłem Piotrusia na kibelku, ale okazało się, że źle, więc obsikał mnie od góry do dołu. On się śmiał: „Obsikałem cię, jak dzika kaczka”, ja się śmiałem, potem ubrałem go, obmyłem się trochę i wróciliśmy do jego mamy. Myślałem sobie wtedy, że pewnie wcześniej niejeden raz mijałem Piotrusia na Plantach, ale nigdy nie widziałem w nim kogoś, z kim mógłbym się zaprzyjaźnić. A od tamtego obsikania mnie na Franciszkańskiej wszystko się zmieniło. Spotkaliśmy się, rozmawialiśmy o różnych rzeczach.
Był rok 1983. Ks. Kuba, wtedy jeszcze jako kleryk, zaprzyjaźnił się z Piotrusiem i jego mamą. Na jej prośbę w swoim wolnym czasie zaczął przygotowywać Piotrusia do Pierwszej Komunii. Potem okazało się, że takich dzieci jak Piotruś jest więcej i że więcej jest kleryków, którzy gotowi są z nimi się przyjaźnić. Klerycy angażowali się również w tajne wówczas harcerstwo, więc szybko pojawił się pomysł zorganizowania obozu dla niepełnosprawnych przyjaciół. Ks. Kuba załatwił miejsce nad jeziorem Dobrogosz, nieopodal rodzinnej Kościerzyny, pożyczył namioty.
Bury Miś, Bury Niedźwiedź
– Każdy harcerski obóz ma swoją nazwę – tłumaczy ks. Kuba. – Chodzi o to, żeby wokół nazwy budować pewną obrzędowość. Długo nie miałem pomysłu, jak nazwać nasz, ale wtedy dostałem kartkę pocztową, na której ktoś nazywał mnie harcerskim pseudonimem, „Burym Niedźwiedziem”. Pomyślałem, że w takim razie moi niepełnosprawni przyjaciele powinni być Burymi Misiami. Nazwa „Obóz Burego Misia” szybko się przyjęła. Słyszałem, jak ktoś upominał drugiego, który narozrabiał: „Bury Miś tak nie postępuje!”. Byciem Burym Misiem, przyjacielem Burego Niedźwiedzia, zobowiązywało. Podział na Misie i Niedźwiedzie nie był formalny, ale w ciągu trzech tygodni stał się faktem.
Na pierwszym Obozie Burego Misia był Miniu. To on na zakończenie podszedł do ks. Kuby, mówiąc: Kuba, no, zostańmy, no…!
– Powiedziałem: „Miniu, nie mamy domu, tylko namioty, przyjdzie zima, zimno nam będzie…!” – wspomina ks. Kuba. – Odpowiedział: To dasz mi koc! – Miniu, ale co będziemy jedli…? – No… Jajecznicę! – To był dla mnie pierwszy sygnał, że przyjaźń to nie jest zabawa – mówi dalej ks. Kuba. – Obietnica przyjaźni i miłości to nie jest coś, co można sprowadzić do wakacji, spotkań, wyjazdu na basen czy do wspólnej Eucharystii raz w miesiącu. Przyjaźń nie może być akcją duszpasterską, jakimś meteorem, który pojawia się, wzbudza ogromne nadzieje, ale szybko się kończy, zamiast pożytku przynosząc wielką krzywdę. Bo to jest wielka krzywda, kiedy komuś obiecujemy przyjaźń, on nam zaufa bezgranicznie i bezwarunkowo, a potem słyszy: Wiesz, ale nie mam czasu dla ciebie, nie mam warunków, było fajnie, ale dziś jesteśmy w innej sytuacji. Propozycja przyjaźni, a potem jej odebranie jest największym i niewybaczalnym grzechem wobec miłości.
Piraci zdobyli dom
Rok później ks. Kuba przyjął święcenia kapłańskie i rozpoczął pracę w Bytomiu. Nadal jeździł z niepełnosprawnymi przyjaciółmi na obozy nad jezioro Dobrogosz. W 1986 r. na obóz trafiły też dzieci z domu dziecka w Katowicach. Nazywano ich Piratami, bo gdziekolwiek się pojawili, siali zniszczenie. Ich opiekunowie nazwali siebie Korsarzami. Plan był taki, żeby „Piraci” jak najwięcej czasu spędzali poza obozem, zużytkowując rozpierającą ich energię na gry leśne i podchody. Pewnego dnia jednak „Piraci” uciekli „Korsarzom” i przez las dotarli do pewnego gospodarstwa. Wypuścili krowy, wypuścili świnie, wyciągnęli ze studni bańkę z chłodzącym się mlekiem, wypili je, kiedy gospodyni rzuciła się ratować mleko, oni wpadli do kuchni i wypili jej kompot. W końcu „Korsarze” złapali ich i na przyczepie traktora przywieźli do obozu, a ks. Kuba wsiadł na rower i pojechał przepraszać.
– Usiedliśmy z gospodarzami pod modrzewiem – wspomina. – Mówię, że w pięknym miejscu mieszkają, a oni na to, że właśnie wyprowadzają się do Kościerzyny. Tam będą mieli rożen (szczyt marzeń w latach 80.!) i święty spokój. Zapytałem, czy nie sprzedadzą mi tego gospodarstwa. Zdziwili się, ale się dogadaliśmy. I tak w 1987 r. moi rodzice, bo ja nie miałem uprawień rolniczych, kupili gospodarstwo. Pierwszy milion dostałem od swojego proboszcza, który uznał, że on kościół będzie budował pewnie jeszcze ze 30 lat, więc pieniądze mnie bardziej się przydadzą.
Na bazie gospodarstwa w 1989 r. powstała Fundacja Wspólnoty Osady Burego Misia. W 1992 r. zaczęła się budowa nowego domu. – Od początku wiedziałem, że nie potrzebujemy tego miejsca po to tylko, żeby mieć gdzie trzymać obozowy sprzęt – tłumaczy ks. Kuba. – Potrzebowaliśmy go dla naszych przyjaciół: gdyby ktoś nie na bazie chwilowego wzruszenia, ale dlatego, że stracił bliskich, że nie ma oparcia w rodzinie, że chcą go oddać do DPS-u, mógł przyjść i powiedzieć: „Kuba, no… Zostanę!”.
Pieczątka i pies, czyli kroki do szczęścia
Dom był jeszcze nieotynkowany, kiedy gdzieś między majem a lipcem umarli rodzice Romana. – Pamiętam swoje podekscytowanie, bo już wtedy było wiadomo, że po obozie Roman zostanie w Osadzie, bo nie ma dokąd wracać – wspomina ks. Kuba. – Robiliśmy wszystko, żeby zdążyć przygotować mu pokój. Ale skoro nie mieliśmy zatrudniać pracowników, tylko żyć razem, Magda i Elwira postanowiły, że zostaną z Romanem. Ja również za zgodą przełożonych zamieszkałem na Osadzie Burego Misia. Poczułem wtedy spokój: że oto dopełniło się coś, co miało swój początek w tamtym pierwszym spotkaniu i przyjaźni z Piotrusiem.
W grudniu tego samego roku na Osadzie zamieszkał Jacek, który również stracił rodziców. Ks. Kuba odbierał go z Poznania, a on całą drogę do Kościerzyny planował, co teraz będzie robił: że będzie kierownikiem budowy, i dozorcą. Dostał kask i pieczątkę, którą przy okazji opieczętował też ważne dokumenty bankowe. Zaprzyjaźnił się z Romanem tak, że stali się nierozłączni. – Byli połączeni ze sobą w sposób wręcz metafizyczny – wspomina ks. Kuba. – To oni, jako pierwsi mieszkańcy, wycisnęli na Osadzie piętno wolności i swobody w realizacji naszych pasji i marzeń.
Lodzia przyjechała do Osady krótko po Jacku. Chciała uciec od ludzi, nie lubiła z nimi rozmawiać. W Wigilię zaczęła płakać, bo kiedyś tego właśnie dnia sąsiedzi oblali jej psa kwasem solnym. Ks. Kuba wymyślił, że trzeba jej kupić nowego. Koniecznie nowofundlanda, bo one instynktownie opiekują się najsłabszymi. Na Boże Narodzenie 1995 r. Lodzia dostała Demonę z polsko-francuskim rodowodem z najlepszej hodowli, żeby święta przestały jej się kojarzyć z cierpieniem. – To był tylko pierwszy etap – śmieje się ks. Kuba. – Zapisaliśmy psa na wystawę, a Lodzię zaczęliśmy przekonywać, że przy tak pięknym psie ona nie może wyglądać gorzej. Że trzeba iść wprawić zęby i okulary nowe sprawić, i fryzurę zrobić. Dawniej nie było o tym mowy, a teraz na wszystko się zgodziła. Przed wystawą Lodzia była piękna, ale nikt z nas nie pomyślał, żeby przygotować psa! Tymczasem na wystawie nowofundlandów z całej Europy Demona zajęła pierwsze miejsce. Lodzia wróciła przeszczęśliwa. Zaczęła jeździć na kolejne wystawy, poznawała ludzi, którzy byli dla niej magiczni, którzy podchodzili do niej, gratulowali. Opowiadała potem: „Spotkałam kobietę pracującą!”. I przestawała się bać ludzi. Pies wyprowadził ją na salony. W tej naszej nietypowej rodzinie nie zastanawiamy się, jaką drogę wybrać dla naszego przyjaciela. Pozwalamy mu samemu się czymś zainteresować, co sprawi, że będzie się rozwijał.
Skazani na sukces
Do serowarni nie można wejść ot tak: chodzi o to, żeby nie wnieść tam bakterii, które zniszczą sery. Pracuje tam zawsze pięć, sześć osób, w tym zawsze jedna pełnosprawna. Jedne Bure Misie wolą pilnować procesu produkcji, inne świetnie mieszają gęstwę serową, jeszcze inne przelewają ser przez sita. Bury Niedźwiedź Ewa wędzi właśnie sery w niedużej wędzarni. Codziennie przerabia się tu około 160 litrów mleka. Część jest zjadana na miejscu, część idzie na sprzedaż: z ziołami, orzechami, słonecznikiem czy suszonymi pomidorami. Najstarszy ser dojrzewający leżakuje już trzy lata.
Robienie serów nie zaczęło się od założonego z góry planu, tylko od Ewy, która od samego przyjazdu do Osady ostrzegała: „Kuba, ale nie będę doiła krów! Krów nie będę doiła!”. Problem tkwił w tym, że w Osadzie nie było wówczas ani jednej krowy… W końcu ks. Kuba domyślił się, o co chodzi: że Ewa pyta w ten sposób, dlaczego tu nie ma krów! Kiedy drogą przy osadzie przechodził starszy pan z krową do rzeźni, odkupili ją od niego na miejscu. Krowa była tak stara, że zdechła trzy miesiące później, ale przetarła szlak następnym. W Osadzie pojawiły się wysokomleczne krowy rasy jersey, dając początek nie tylko hodowli cielaków, ale i produkcji pierwszych twarożków. Potem ks. Kuba kupił książkę Wyrób serów domowych i wyczytał, że najważniejszym składnikiem serów zagrodowych jest miłość. Zgodnie uznali, że są skazani na sukces. O pierwszych próbach i porażkach nie chcą mówić: dziś ich sery zdobywają nagrody na Festiwalach Smaków. – Bure Misie odbierają nagrody, a wszyscy razem cieszymy się, że tak wiele osiągnęli w tak krótkim czasie, żyjąc gdzieś na zapadłej wsi – mówi ks. Kuba. – To nie jest kwestia żadnej ideologii, tylko zaufania, że każde z nas może wybrać coś dla siebie, od krów po pszczoły i od lasu po zielnik. Budujemy teraz nową Osadę Burego Misia z założeniem, że będzie to osada rybacka. Chodzi o to, żeby oferta pasji była maksymalnie szeroka. Często robimy ten błąd, zapraszając kogoś na lody: wybieramy dla niego te smaki, które sami lubimy. Tu nie jest ważne, co dla drugiego wymyślimy, chcąc dla niego dobrze, ale co on dla siebie wybierze. Patrzymy, po co sięgnie nasz przyjaciel Bury Miś i idziemy za nim. To nasz obowiązek, żeby to poznać, żeby nas to też pasjonowało, bo na tym polega miłość.
Roman był pierwszy
Witold siedzi w swoim pokoju i słucha radia. Na ścianie wiszą jego zdjęcia z mamą i te z pielgrzymki do Rzymu: mieszkańcy Osady wyjeżdżali tam już kilka razy. Franek też jeszcze nie pracuje. Czeka na sezon, aż zaczną się buraki: nie wiedzieć czemu tylko to zajęcie niezmiernie go fascynuje. Inne warzywa okopowe nie budzą w nim żadnych emocji. W ogrodzie jest szklarnia z pomidorami, warzywnik z podwyższanymi grządkami, żeby niepełnosprawni nie musieli się schylać, pole kukurydzy, zielnik z suszarnią ziół, a od tego roku nawet eksperymentalna uprawa tytoniu na tradycyjną na Kaszubach tabakę. Każdy pracuje tam, gdzie lubi. Z czasem uczą się coraz więcej: bez szczególnych terapii, ot, po prostu, w życiu.
– Ewie zawsze trzeba było rano przygotować rzeczy do ubrania – mówi Ania. – Odkąd ma psa, to kiedy przychodzę do niej rano, jest już ubrana i po pierwszym spacerze z Sonią.
Zamieszkanie w Osadzie, choć zawsze można z niej odejść, raczej nie jest rozważane jako rozwiązanie czasowe. To dlatego, że trafiają tu niepełnosprawni, którzy nie mają dokąd iść. Ich rodzice zwykle nie żyją, a dalsza rodzina nie może lub nie chce nimi się zająć. Mając do wyboru DPS albo życie z przyjaciółmi, których zwykle znają od lat ze wspólnot lokalnych w Krakowie, Bytomiu i Poznaniu oraz z letnich obozów, wybierają to drugie. Rodzice również są spokojniejsi wiedząc, że po ich śmierci dziecko nie zostanie skazane na samotność i wykluczenie. Ale traktowanie Osady jako stałego miejsca życia oznacza również, że Bure Misie w Osadzie umierają.
– Pierwszy był Roman – wspomina Ania. – Pierwszy tu zamieszkał i pierwszy zmarł. Zrobił to w swoim stylu, nikomu nie robiąc zmartwienia. Często w nocy wstawał myszkować w spiżarni, wyjadać kakao albo kawę. Tamtej nocy też wstał, przebrał się w czystą koszulkę, bo zwykle piżamę miał wysmarowaną tym kakao i poszedł do spiżarni. I tam go znaleźliśmy. Nie mieliśmy wtedy przemyślanej sytuacji umierania, więc było to dla nas stresujące. Na dodatek ks. Kuba był akurat za granicą. Spotkaliśmy się w kaplicy, tam Magda powiedziała, co się stało, pomodliliśmy się wspólnie. Roman nas zahartował i przetrenował, teraz już wiemy, że śmierć się zdarza i będzie nas dotykać. Druga umarła Ela. Potem Adam, młody chłopak po dwudziestce. Trudno mi o tym mówić, bo był moim przyjacielem: zbyt późno wykryto u niego mięsaka. Ostatni był Jacek, ale on już na swoją śmierć solidnie nas przygotował swoją chorobą.
Bezradni w miłości
– Jestem zmartwychwstańcem, więc tajemnica zmartwychwstania jest dla mnie ważna – mówi ks. Kuba. – Wiele razy zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby to mnie powieszono na krzyżu i gdybym miał choć promil tej mocy, jaką miał Chrystus. I wiem, że nieźle bym tam narozrabiał. A On był wszechmocny i nie zrobił nic. Zapominamy często, że w miłości bezradność nie jest przekleństwem, tylko mocą. Że bezradna obecność przy drugim człowieku jest ratująca. Chrystus na krzyżu pokazał, że nic nie może zrobić, ale od nas nie odchodzi. Jest bezradny wobec naszych wyborów, ale nas nie opuszcza. Trafił kiedyś na Osadę Marcin, człowiek z zespołem Downa. Miał w sobie wiele buntu. Rozwalił swój pokój, pobił się ze wszystkimi, krzyczał. Poszedłem do jego pokoju i położyłem się na łóżku. Byłem bardzo zmęczony, trochę nawet przysypiałem. Nic nie robiłem. Nie przekonywałem go, nie uciszałem. Po kilku godzinach Marcin położył się obok mnie. Potem próbował się przytulić. W końcu zasnął. To był ostatni jego atak szału. Tłumaczyłem wtedy moim przyjaciołom, że zrezygnować możemy ze wszystkiego, ale nigdy nie z obecności. Nam nie wolno uciekać, nawet gdy jesteśmy najbardziej przerażeni. Ucieczka jest porażką: nie tylko naszą, ale najgłębszą porażką miłości, bo gdy nasz przyjaciel domaga się dowodów miłości, my pokazujemy mu nasze plecy. Nie wolno nam nigdy odwracać się plecami. Nie możemy odrzucać bezradności. to właśnie nasza bezradna obecność przy naszym przyjacielu jest naszą największą siłą, jak bezradność Chrystusa na krzyżu.