To jeden z ważniejszych w naszej literaturze rozrachunków z polskością, z tradycyjnym rozumieniem patriotyzmu. Gdy doszło do momentu, w którym Przodownik ma zakrzyknąć: „Polska! Polska! Polska”, aktor, świadom gorzkiej ironii całej sceny, dołożył starań, by widownia – prości spawacze, którzy pewnie pierwszy raz w życiu byli w teatrze – zrozumiała, że cała scena ma drugie dno. Krzycząc „Polska!”, robił przesadnie butną minę, modulował skrzekliwie głos... niestety wszystko na próżno. Za trzecim okrzykiem widownia zaczęła bić mu brawo. Nie jako aktorowi, ale jako działaczowi. Spawacze, szczerzy patrioci, którzy niejednemu zomowcowi natarli uszu na antykomunistycznych zadymach, przekonani byli po prostu, że każdy, kto krzyczy „Polska!”, czyni to w patriotyczno-wiecowej intencji. Czyli prosto i bez żadnych podwójnych den.
Wtedy było mi wstyd, ale dziś wspominam tamtą scenę z rozbawieniem. Tym bardziej że zupełnie mi nie do śmiechu po obejrzeniu jubileuszowego benefisu znanego ongiś satyryka. W amfiteatrze opolskiego festiwalu odnalazłem pastisz własnego wspomnienia. Tyle że wszystko na odwrót. Teraz to aktor, zupełnie na serio, krzyczał „Polska!” i głośno łajał publiczność za to, że nie rozumie jego patriotycznego uniesienia. I że nie śmieje się z jego dowcipów, świeżych jak zeszłoroczne siano i lekkich jak meteoryt tunguski. Bo widzowie, słysząc, co ma im do przekazania ceniony ongiś satyryk, zagłosowali nogami i wyszli z amfiteatru.
Jest takie powiedzenie, że nie ma nic smutniejszego niż smutny klaun. Zgorzkniały, przeżywający dawno minioną sławę satyryk, który na prawo i lewo rozlewa ze sceny żółć. To zaiste widok godny politowania. I można by go nawet pożałować, gdyby robił to we własnym imieniu. Ale on ubrał się w togę prawdziwego Polaka, prawdziwego patrioty, i jako taki rozdzielał kopniaki wszystkim nie-Polakom i nie-patriotom: „szkopom”, „kacapom”, „bolszewickiej dziczy”, „totalnej opozycji”, władzom Warszawy, które „słuchają Moskwy”, wreszcie komunistom, których według niego należało (należy?) powywieszać. Szampańska zabawa, po prostu boki zrywać! W sam raz na festiwal w Opolu. I pokazała to wszystko, a jakże, z przytupem, państwowa telewizja.
Zapewne niejedno z nas (ale raczej już nie tych z najmłodszego pokolenia) pamięta Opole Ewy Demarczyk i Marka Grechuty. Z perspektywy ostatnich festiwali są to, jakby to powiedzieć, galaktyki tak odległe, że nawet nie ma miary, aby ową odległość wymierzyć. Czy ktoś z Państwa pamięta jakiś opolski przebój ostatnich dziesięciu lat? Nie, nadal w kuchni czy łazience nucimy Skaldów albo Niemena. „Przeboje” na festiwalach w Opolu to dziś odgrzewane (na ogół kiepsko) kotlety po starych melodiach. Zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Ale teraz to już nie wystarcza. Teraz musi być „patriotycznie”. Z przytupem. I nie zapominajmy, że krzycząc „Polska!”, powinniśmy wsadzić palec w oko swojemu sąsiadowi. Bo tak jest poprawnie i po linii. Bo tego chce władza.
Cała nadzieja w widowni, która wyszła z owego żałosnego kabaretu. Może chociaż ten widok dał do myślenia prezesowi Jackowi Kurskiemu? Może...