Kiedy umiera ktoś taki jak Wojciech Młynarski, postać, która towarzyszy mi od urodzenia, odczuwam podwójny smutek. Mam wrażenie, że kończy się świat, który mnie wychował i kształtował. Odczuwam lekkie zagubienie, bo z tym większym rozczarowaniem patrzę na to wszystko, co proponuje mi pokolenie, które tamtych zastępuje. Wróć: problem w tym, że właśnie ich nie zastępuje, problem w tym, że odchodzi gdzieś w dal etos człowieka kultury. Pamiętam jeszcze radio i telewizję, w której słyszałam piosenki Starszych Panów, Demarczyk, Grechuty, Warskiej, Umer i Młynarskiego. Pamiętam, kiedy ludzi bawił Kabaret Dudek; kiedy widzowie śmiali się z inteligentnych dowcipów, a nie rechotali. Kiedy szanowało się pracę na tekstem, nad skeczem, nad piosenką. Kiedy szanowało się publiczność i nie poniżało się jej bylejakością.
Wojciech Młynarski należał do tego świata. Fragmenty jego świetnych testów weszły do codziennego języka przynajmniej dwóch, jak nie trzech pokoleń. To oczywiście może być tylko nic nieznaczący znak czasów, że jest cała generacja, której takie wyrażenia jak „pucio, pucio” czy „co by tu jeszcze spieprzyć panowie” albo „róbmy swoje” nie mówią kompletnie nic, ich kontekst jest zupełnie nieznany. Mistrz słowa i puenty, celnych spostrzeżeń i umiejętności przemiany felietonu w piosenkę, spostrzegawczy obserwator codzienności lubiący ludzi. Potrafił być sympatycznie złośliwy, z uśmiechem i życzliwością traktować drobne ludzkie wady, ale potrafił być też niezwykle liryczny i zupełnie poważny. Mówił o sobie, że nie jest poetą tylko tekściarzem, rzemieślnikiem. Myślę, że ta skromność dużo o nim mówi, bo twórcy lubią budować swoje ego, odmieniając takie słowa jak poeta czy artysta przez wszystkie przypadki. Długo chorował. Zmarł w otoczeniu najbliższych. Miał 76 lat.
„Światowe życie”
Dobrze wychowany i ułożony młodzieniec z ziemiańskiej rodziny z Komorowa urodził się w 1941 r. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, słuchał jazzu i uważnie obserwował język codzienności. Podobno zapisywał sobie całe frazy wypowiadane na przykład przy budce z piwem, w sklepie monopolowym czy w barze mlecznym. Ta językowa spostrzegawczość na tak odmienny od domowego świat miejskich pijaczków i cwaniaczków dała owoc w formie jedynych w swoim rodzaju tekstów. Ale uwaga: nie gardził tym światem, nie kpił z niego, przyjął go z całym jego bogactwem i na swój sposób polubił. Co więcej, bohaterowie jego piosenek tak jakby to czuli, bo wcale się na niego nie obrażali, wręcz przeciwnie. Miał więc wielu znajomych z szemranego warszawskiego środowiska, jak to się mówi: szacuneczek. Młynarskiego lubił pijaczek z baru, sklepowa, dozorca, motorniczy oraz cały krąg polskiej inteligencji. No bo śpiewał o nich wszystkich, przepraszam: o nas wszystkich, z takim urokiem, tak idealnie pokazując nam nas samych, tak dowcipnie opisując absurdalne sytuacje codzienności, że tę szarą i beznadziejną codzienność rozjaśniał i kolorował.
W „Hybrydach” (który to klub przez kilka dziesięcioleci wspierał studencką kulturę) zaczynał w kabarecie, a w 1963 r. odniósł pierwszy sukces, kiedy na festiwalu w Opolu nagrody otrzymały piosenki z jego tekstami. No i zaczyna się od tego momentu high-life, życie na całego, sukces za sukcesem. Rozpoczął współpracę z Kabaretem Dudek, pisał piosenki we współpracy z Wasowskim, jego piosenki śpiewały gwiazdy polskiej sceny, a proszę pamiętać, że miał wtedy dwadzieścia kilka lat. Praca (czyli pisanie tekstów, próby, spektakle i recitale), balangi, rodzina, kolejne dzieci (ma ich trójkę: Agatę, Paulinę i Jana), wyjazdy, także zagraniczne, ogromny sukces. To wszystko trudno pogodzić i zawsze trzeba coś zapłacić. Zapłatą było to, że – jak wspominały jego córki – ojca w domu nie doświadczyły. Ceną była też pewnie psychiczna choroba dwubiegunowa, dość trudna do opanowania, która niemal zawsze pozostawia jakiś cień. No i małżeństwo, także ono zapłaciło cenę.
„Róbmy swoje”
Sukces i sława trwają mniej więcej do 1989 r. Mimo kłopotów z cenzorami, bo w końcu i PRL-owi zaczyna się dostawać. Trudno nie komentować politycznej rzeczywistości w sposób trochę mniej sympatyczny, ale nadal z klasą. Nowa Polska, nowa rzeczywistość wita artystów tamtej powojennej kultury bez atencji. Rządzi rynek, a więc najniższe gusta (a i to przewidział: „Ludzie to lubią,/ludzie to kupią,/ byle na chama, byle głośno, byle głupio”). Młynarski schodzi do niszy. Słuchany przez ceniących inteligentny dowcip. Wiedział o tym, zdawał sobie sprawę z tego, że czasy dobrego gustu i inteligentnej ironii znikają na jego oczach („Dopóki zwykłe, proste słowa/ nie wynaturzą się żałośnie/ póki pokrętna nowomowa/zakalcem w ustach nam nie rośnie/dopóki prawdę nazywamy/nieustępliwie ćwicząc wargi/w mowie Miłosza, mowie Skargi/ przetrwamy…”). A on „robił swoje” („Róbmy swoje!/Pewne jest to jedno, że/Róbmy swoje/ póki jeszcze ciut się chce! I zamiast minę mieć ponurą/ … / Róbmy swoje! Róbmy swoje!/ Może to coś da – kto wie?”). Bolesnym symbolem tych czasów, stało się zdjęcie chorego Młynarskiego, zrobione bez jego wiedzy przez zaufaną osobę, jakie umieściła zimą jedna z bulwarówek. Brakuje słów. Ale my słuchajmy jego piosenek, pamiętamy jego elegancję, cięty dowcip, który pomoże nam nieraz jeszcze przetrzymać różne społeczne i osobiste zawirowania. Przypomnijmy sobie: Prześliczna wiolonczelistka, Jesteśmy na wczasach, Kocham cię życie!, Alkoholicy z mojej dzielnicy, Absolutnie, no i ten tekst pełen nadziei, cytowany po jego śmierci najczęściej Jeszcze w zielone gramy:
„Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia, plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją
Jeszcze w zielone gramy, choć skroń niejedna siwa
Jeszcze sól będzie mądra a oliwa sprawiedliwa
Różne drogi nas prowadzą, lecz ta, która w przepaść rwie
Jeszcze nie, jeszcze długo nie.
Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar co nieraz już w dół runął
Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął
Jeszcze w zielone gramy, choć życie nam doskwiera
Gramy w nim swoje role naturszczycy bez suflera
W najróżniejszych sztukach gramy, lecz w tej, co się kończy źle
Jeszcze nie, długo nie!