W kwestii tak zwanych reparacji zacząć trzeba od podstawowych wyjaśnień. Reparacje są wynalazkiem XX w., kiedy to zaczęto mocniej rozróżniać między prawem a przyzwoitością. Do tej pory relacje między zwycięzcą a pokonanym układano na zasadzie kontrybucji.
Haracz za święty spokój
Wyglądało to najczęściej tak, że silniejszy odstępował od oblężenia miasta lub atakowania państwa, jeśli owo miasto lub państwo wypłaciło mu żądaną sumę. Jej wysokość arbitralnie ustalał oblegający i nie podlegała ona negocjacjom. Kontrybucja była więc zwykłym haraczem, który napadnięty płacił agresorowi tylko za to, aby ten ostatni dał mu święty spokój. Zasada reparacji jest inna: mówi ona o potrzebie rekompensaty za konkretne szkody, wyrządzone podczas działań wojennych. Szkody te muszą zostać uprzednio wyliczone, chociażby w pobieżny sposób. Obowiązek spłaty, podobnie jak w przeszłości, państwo zwycięskie nadal narzuca tu państwu pokonanemu, jednak ten „haracz” nie polega już na kaprysie strony silniejszej, lecz musi opierać się na rachunku, przynajmniej jako tako odpowiadającemu rzeczywistości.
W traktacie wersalskim 1919 r. zwycięska Francja umieściła zapis obligujący pokonane Niemcy do wypłaty poszkodowanym około 130 mld marek w złocie. Spłatę tę rozłożono na 50 lat. Tutaj natychmiast pojawiła się kwestia realnej możliwości wyegzekwowania tego zobowiązania. Wyczerpane wojną Niemcy nie były zdolne do jego szybkiego podjęcia, a sprawa ruszyła z miejsca dopiero tuż przed przejęciem władzy przez Hitlera (1933). Ten jednak pokazał aliantom figę, oświadczając, że wypłatę reparacji wstrzymuje. Francja i Belgia o swoje należności mogły się skutecznie upomnieć dopiero po kolejnej niemieckiej klęsce. Ostatnią ratę rząd RFN wypłacił im... w 2010 r. Przypomnijmy: nie za drugą, lecz pierwszą wojnę światową.
Doić krowę czy ją zarzynać
W 1945 r. zwycięskie mocarstwa, debatując nad losem Niemiec, stanęły przed klasycznym dylematem: doić krowę czy ją zarzynać. Zniszczenia Niemiec były znacznie większe niż w 1918 r., nakładanie kolejnych reparacji byłoby więc w tym wypadku po prostu nieskuteczne. W dodatku podzielony wojną kraj „wzięły w opiekę” dwie światowe potęgi, Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki. Każdy z rywalizujących ze sobą „opiekunów” chciał pokazać, że jego metoda opieki jest lepsza. Postawiono więc na „dojenie krowy”. Stąd wziął się amerykański plan Marshalla, który postawił na nogi zachodnie Niemcy i przyczynił się do światowego sukcesu ekonomicznego RFN.
Polska również zadeklarowała przystąpienie do planu Marshalla, nie spodobało się to jednak Stalinowi, marionetkowy rząd w Warszawie musiał więc swój akces wycofać. Na pociechę zostały nam ustalenia konferencji w Poczdamie (1945), na mocy której należało nam się 15 procent odszkodowań, wypłacanych przez Niemcy Związkowi Sowieckiemu (nie w gotówce, lecz w majątku nieruchomym i sprzęcie). Traktat poczdamski wynegocjowano bez naszego udziału, nic zatem dziwnego, że znalazł się tam zapis, iż dobra te przechodzą najpierw przez sowieckie ręce, zaś dopiero potem ZSSR łaskawie przekazuje Polsce owe 15 procent. Jak to w praktyce wyglądało, nie trzeba chyba dowodzić. Według narzuconej przez Moskwę interpretacji „odszkodowaniami” dla Polski stały się poniemieckie majątki na Ziemiach Zachodnich (samo terytorium uznano z kolei za rekompensatę za utracone Wilno i Lwów). Moskwa „oddawała” nam więc to, co i tak już zyskaliśmy. Z reparacjami nie miało to nic wspólnego.
Polska i Niemcy zgodnie oświadczyły, że…
W 1953 r. komunistyczny rząd w Warszawie oświadczył, że nie rości pretensji do odszkodowań ze strony Niemiec. Oświadczenie to nie miało jednak mocy międzynarodowego traktatu, w dodatku skierowane było nie tyle do Niemiec jako całości, ile do rządu NRD, wasalnego wobec Sowietów państewka poniemieckiego.
Sprawa odżyła po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. W 2004 r., tuż przed wejściem naszego kraju do Unii Europejskiej, Sejm – reagując na podnoszące się w Niemczech głosy o rzekomej konieczności rekompensat dla obywateli niemieckich za mienie, utracone na Ziemiach Zachodnich – jednogłośnie oświadczył, iż „Polska nie otrzymała dotychczas stosownej rekompensaty finansowej i reparacji wojennych za olbrzymie zniszczenia oraz straty materialne i niematerialne, spowodowane przez niemiecką agresję”. Sejm wzywał rząd RP, aby ten „podjął stosowne kroki” wobec rządu RFN. Jednak ówczesny rząd Marka Belki (koalicja SLD-PSL) zlekceważył tę uchwałę, oświadczając, iż uznaje za wiążącą deklarację z 1953 r.
Patrząc pod kątem prawa międzynarodowego, trzeba przyznać, że suwerenna Polska nigdy nie zrzekła się prawa do niemieckich reparacji. Nie jest też jednak tak, że mamy w tej sprawie niewątpliwe, klarowne atuty. W 1990 r., na mocy międzynarodowego traktatu „2+4”, Polska i Niemcy zgodnie oświadczyły, że zamykają wszelkie możliwe wzajemne roszczenia, dotyczące czasów II wojny światowej i lat powojennych. Co prawda nie było tam wprost mowy o reparacjach, jednak logika nakazywałaby uznać, że i ten problem został objęty traktatowym ustaleniem.
Wyczucie moralne i zdrowy rozsądek
Rozległego problemu reparacji nie da się przecież zamknąć w sztywnych ramach prawniczej ekspertyzy. Poza obszarem prawa pozostaje tu jeszcze wyczucie moralne, polityczne oraz zdrowy rozsądek. Pozbierajmy zatem najważniejsze argumenty.
Jeśli jakiekolwiek państwo ma moralne prawo domagania się od Niemiec odszkodowania za wojenne krzywdy, to jest nim po pierwsze Polska. To bowiem Polska, jak żaden inny kraj, ucierpiała od Niemiec olbrzymie, niepoliczalne straty. Jednak od zakończenia wojny minęło już ponad 70 lat. Stawianie sprawy reparacji tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie, ignoruje fakt, iż dzisiaj jesteśmy z Niemcami w jednym politycznym obozie – w Unii Europejskiej. Co więcej, będąc w NATO, jesteśmy też sojusznikami militarnymi. Domaganie się reparacji od sojusznika byłoby chyba precedensem w skali światowej. Szkodziłoby też bezpieczeństwu Polski. Pamiętajmy, że w razie zagrożenia naszych wschodnich granic amerykańskie dywizje mogłyby przyjść nam z pomocą tylko z baz położonych na terenie RFN. Realna pomoc militarna dla Polski wymaga więc zgody nie tylko USA, ale i Niemiec.
Na szczęście obecny rząd nie zamierza z takim żądaniem wystąpić, o czym zapewnił nas wiceminister Marek Magierowski z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czy oznacza to zamknięcie tematu? Bynajmniej. Argument niespłaconych (nie z winy Polski) reparacji może, a nawet powinien być podnoszony w bilateralnych dyskusjach. Nie jako żądanie „spłacenia reparacji” – to byłoby szkodliwym stawianiem sprawy na ostrzu noża. Tę sprawę uznajmy za zamkniętą, tak jak uznaliśmy ją w 1990 r. Ale zupełnie czym innym jest wzywanie niemieckiego partnera do rozpatrzenia sprawy historycznych rozliczeń wzajemnych w duchu odpowiedzialności i rozsądku.
Niemcy ganią dziś Polskę za brak europejskiej solidarności, chociaż same są z ową solidarnością mocno na bakier. Wystarczy wspomnieć o ich zgodzie na budowę Gazociągu Północnego oraz zaproszenie imigrantów, by przybywali do Niemiec, łamiąc po drodze graniczne bariery państw Europy Środkowej. Na ich mentorskie argumenty moralne możemy więc odpowiedzieć kontrargumentami z tej samej, moralnej sfery. Tutaj nasze atuty są silne, dlaczegóż by więc ich nie wykorzystać? Byle mądrze.