Logo Przewdonik Katolicki

Zajadanie emocji

Kamila Tobolska

Ta wstydliwa choroba, którą łatwo ukryć przed otoczeniem, potrafi skutecznie zatruć życie. Jest jednak wyjście. Akceptując siebie, bulimię można pokonać.

Tak cicho, że nikt nie słyszy
Postanowiła sama się z nią zmierzyć. Wiele razy próbowała uporać się z objawami choroby. Zdarzało się, że nie miała ich nawet przez tygodnie. – Obiecywałam sobie, że nie będę wcale jadła słodyczy, ale kiedy uległam słabości i zjadłam jednego batonika, uruchamiała się cała lawina. Czułam silne napięcie. Tak naprawdę nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Musiałam je wyrzucić z siebie, zaczynałam więc jeść w szalonym tempie, żeby się go pozbyć. Wiedziałam, że za chwilę pójdę i to zwymiotuję. Potrafiłam już robić to tak cicho, żeby nikt nie usłyszał. Pojawiała się ulga, ale też wyrzuty sumienia i stopniowo niechęć do własnej osoby – wyjaśnia Monika. – Nie wiem, co byłoby ze mną dalej, gdyby nie Emilia – dodaje. Przed współlokatorką napady choroby trudniej było ukryć niż przed babcią. Emilia, kiedy poczytała trochę o leczeniu bulimii, odkryła, że jest ono trudne i wymaga zaangażowania nie tylko dietetyka i psychologa, a niekiedy psychiatry, ale także rodziny. A ona jest teraz dla Moniki jak rodzina. Wiedziała więc, że musi ją wesprzeć w szukaniu odpowiednich specjalistów. – Terapia pomogła mi najpierw rozpoznać, jakie są moje mocne i słabe strony. W końcu je zaakceptowałam, szczególnie te słabe. Myślę o sobie dużo lepiej – mówi Monika z uśmiechem. – Stopniowo uczyłam się też, jak radzić sobie z tym napięciem i dyskomfortem psychicznym, który odczuwam. Bulimię można tylko pokonać, zmieniając swój sposób myślenia.
 
Prymuska z bulimią
Kiedy rozmawiam z Martą w jej przytulnym mieszkaniu w jednym z miast na południu Wielkopolski, obok na dywanie bawi się jej trzyletni synek. Malec podbiega co chwilę do mamy, żeby się przytulić. Marta nie musi mi mówić, że jest dobrą mamą. To widać. Ta zadbana i zgrabna młoda kobieta przyznaje, że stara się mądrze podchodzić do wychowania dziecka, na które sporo czekała. Synka urodziła, kiedy miała 33 lata. – Często rodzice stawiają swoim dzieciom niezwykle wysokie wymagania, jednocześnie nie zapewniając im wsparcia. To może doprowadzić do braku akceptacji własnej osoby – zauważa. Wie, co mówi, bo tak właśnie było w jej przypadku. – Zawsze byłam prymuską i ułożoną córką. Ale jako perfekcjonistka ciągle zastanawiałam się, czy wszystko jest idealnie. Sądziłam, że kiedy coś nie do końca wyjdzie, to na pewno inni pomyślą, że to moja wina. Czułam przy tym, że nie potrafię sprostać oczekiwaniom rodziców, ciągle chciałam im udowodnić, że zasługuję na ich uznanie. Tak naprawdę żyłam w ciągłym napięciu – wspomina. Marta już teraz wie, że w dzieciństwie jej potrzeby nie były przez rodziców wystarczająco zaspokajane. Może także dlatego, że oboje bardzo zaangażowani w pracę zawodową mieli dla niej po prostu mało czasu. – Patrząc z perspektywy, myślę, że brakowało im wrażliwości emocjonalnej i wyczucia, czego tak naprawdę potrzebuję. Kiedy więc w wieku nastoletnim zaczęłam przeżywać różne trudne sytuacje, nie za bardzo umiałam sobie poradzić z emocjami. Jak coś mocno przeżywałam, zaczynałam jeść – opowiada o swoich początkach bulimii. Z czasem nie umiała tego zatrzymać i ciągle do tego wracała. – Miałam silne poczucie winy, doskonale wiedziałam, że nie powinna tyle jeść, ale to robiłam, bo to mnie uspokajało.
 
Wisząc nad wanną…
Objawy choroby u Marty nasilały się szczególnie wtedy, kiedy była sama. To dlatego przez lata rodzice nie zauważali problemu. – Wściekało mnie, że nie potrafię zapanować nad sobą. Byłam zła na siebie, że muszę jeść, a potem wymiotować. Jednocześnie czułam się bezradna. To było zamknięte koło – przyznaje. Bardzo skrupulatnie liczyła i zapisywała swoje objawy: ile razy się objadła i ile razy zwymiotowała, koncentrując się w ten sposób na porażkach. Jednak kiedy poznała Pawła, swojego obecnego męża, coś w niej drgnęło. Bała się wprawdzie więzi i bliskości, a jeszcze bardziej ewentualnego odrzucenia, ale rodzące się uczucie sprawiło, że spojrzała na siebie inaczej. – Zaczęłam doceniać, ile już osiągnęłam w mojej pracy, a wcześniej na studiach. Skończyłam dwa kierunki. Dostrzegłam, że przyszłość może mieć jakieś perspektywy, że mogę mieć wpływ na swoje życie. Kiedyś wisząc znowu nad wanną, poczułam, że mam już naprawdę dosyć, że muszę coś z tym zrobić – wyznaje. Wcześniej wiele razy sama próbowała uporać się z objawami bulimii. Niestety, okresy sukcesu były krótkie. Wiedziała więc, że potrzebne jest jej wsparcie specjalisty. W swoim mieście nie chciała go szukać. Po prostu się wstydziła. Znalazła więc ośrodek w jednym z najbliższych dużych miast. Współpracują z nim specjaliści z różnych dziedzin. To nie tylko psycholodzy, psychoterapeuci i psychiatrzy, ale też dietetycy, psychodietetycy, coach i trener personalny. Marta szybo odkryła, że takie kompleksowe podejście daje dobre efekty leczenia. Spędziła wiele godzin nie tylko na indywidualnych spotkaniach, ale też na odbywających się w formie warsztatowej, w weekendy. Kiedy potrzebowała nagłej rozmowy, mogła również skorzystać z terapii za pośrednictwem Skype’a. – Psychoterapeutka uświadomiła mi, jak ważne jest to, żeby nie utożsamiać się ze swoją chorobą. Identyfikacja z nią powoduje nasilenie. W pierwszej kolejności trzeba więc oddzielić chorobę od osoby. Psychoterapia sprawia, że zamiast mówić o sobie „Jestem bulimiczką” zaczyna się używać określenia: „Jestem chora na bulimię” – zauważa Marta. Jak dodaje, mimo iż odzyskała kontrolę nad jedzeniem, nadal zamierza się pilnować. Tak na wszelki wypadek, żeby jej rozstanie z bulimią było trwałe.
 
Imiona bohaterek zostały na ich prośbę zmienione.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki