Małżeński tandem
Kiedy dwa lata temu Małgorzata Czyńska pisała biografię rzeźbiarki awangardowej Katarzyny Kobro, wiedziała, że Andrzej Wajda zamierza kręcić film o mężu Kobro, Strzemińskim. Natknęła się w archiwum Muzeum Sztuki w Łodzi na notatkę z 1993 r.: „Oświadczam, że jestem zainteresowany reżyserią filmu o życiu Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego, którego scenariusz oparty będzie na książce Niki Strzemińskiej pt. Miłość, sztuka i nienawiść”. W 2014 r. Wajda mówi już tylko o Strzemińskim. Czyńska więc spodziewała się, że Katarzyny Kobro w tym filmie nie będzie. I rzeczywiście. Wajdzie bardziej pasował Władysław jako bojownik o niezależność sztuki, o wolność wypowiedzi artystycznej, o sztukę ponad politycznymi układami. Kobro była artystką i byłaby świetną bohaterką tragiczną, ale swoim dramatem przyćmiłaby Strzemińskiego. Zapomniana, odrzucona, zmaltretowana, zagłodzona, śmiertelnie chora. Strzemiński nigdy nie był aż tak porzucony jak ona. Ale Kobro była przede wszystkim ofiarą nienawiści swego męża, a Strzemiński był przede wszystkim ofiarą systemu. Nawet jeśli nie chodzi o to, kto bardziej cierpiał, ale kto więcej dla sztuki zrobił – nawet w tym przypadku Kobro mogłaby się ze swoim mężem mierzyć. Kto palił w piecu swoimi rzeźbami, żeby mężowi było ciepło?
Pomyśleć, że przed wojną wszystko się tak dobrze układało. Byli tandemem, jakich mało. Razem tworzyli, razem dyskutowali, razem żyli sztuką. Pobrali się w 1920 r. w Smoleńsku i odtąd ich droga artystyczna odbywała się wspólnie, tyle że Kobro, jak to kobieta, żyła w cieniu swego męża. Znali się z Malewiczem, a ich pracownię nazywano „paletą konstruktywizmu”. Uciekli z Rosji w 1922 r. Byli aktywni w awangardowych ugrupowaniach artystycznych Blok, Praesens i a.r. Razem współzakładali salę sztuki nowoczesnej, która stała się zaczątkiem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi. Ta międzynarodowa kolekcja sztuki współczesnej była ich idee fixe, jak pisze Czyńska. O tym, jaki obraz miał należeć do kolekcji, decydowali wspólnie. Słynna z niebezpiecznych ulic Łódź zmienia się w miasto–symbol sztuki awangardowej za sprawą właśnie Kobro i Strzemińskiego. Szkołę w Koluszkach, gdzie wykładają, zamieniają w „mały Bauhaus” i to wcale nie jest przesada. Byli uwielbiani przez uczniów. Wystawiali i wzbudzali zainteresowanie. Angażowali się w życie artystyczne, np. na rzecz Związku Zawodowego Polskich Artystów Plastyków (z którego potem, po wojnie, ich wykluczą). Pracowali nad teorią sztuki. Wspólnie wydali Unizm w malarstwie, Kompozycje przestrzeni i Obliczanie rytmu czasoprzestrzennego. Urodziła się Nika Strzemińska i Kobro poświęciła się bardzo chorowitemu dziecku. A potem nadeszła wojna, Kobro jako Rosjanka podpisała listę, która pomogła im przetrwać ciężkie czasy. Strzemiński również podpisał taką listę, ale tylko Kobro będzie po wojnie sądzona za wyparcie się narodowości polskiej.
Poświęcony sztuce
Trudno jest pisać o zasługach Strzemińskiego, pomijając Katarzynę Kobro. Ale już najwyższy moment, żeby tak zrobić, bo po wojnie się rozstają, a Wajda w swoim filmie jej wkład w życie Strzemińskiego pomija zupełnie. W Powidokach zostaje nam przedstawiony artysta bez skazy. Tak, taki był: ujmujący i szarmancki pomimo swego kalectwa (nogę i rękę stracił na skutek głupiego wypadku w pierwszej wojnie światowej), na sto procent pochłonięty sztuką. Na jego wykłady przychodziły tłumy. Korekt studenci słuchali z zapartym tchem. Pracował nad „Teorią widzenia” (swoją najważniejszą koncepcją teorii sztuki i kultury), tworzył obrazy solarne będące przełożeniem jego teorii powidoków na płótno (powidok to obraz wewnętrzny powstający na siatkówce oka po chwili patrzenia na źródło światła). Gdy Strzemiński zostaje wyrzucony z PWSSP (którą zresztą sam zakładał), studenci przesiadują u niego w mieszkaniu. Ale także był trochę inny, bo to ten sam czas, gdy nie interesował go los umierającej w okrutnych cierpieniach żony, zdanej na łaskę sąsiadów; nie zajmował się też losem córki, która zresztą naoglądała się tyle potwornych domowych awantur łącznie z przemocą fizyczną i psychiczną, że nie miała ochoty zwracać się o pomoc do ojca; o Kobro wyrażał się w tak chamski i straszny sposób, że nie sposób sobie z taką jego wizją poradzić.
Wajda zdecydował się przedstawić nam jeden wymiar Strzemińskiego. Mówił w jakimś wywiadzie, że Strzemiński krótko wykładał w łódzkiej szkole filmowej i on go wtedy spotkał. Los tego artysty wywarł na nim wrażenie. Strzemiński nie był dla niego człowiekiem z krwi i kości, był artystą, który zapłacił za to, że nie poddał się zniewoleniu. Podobno chciał go pokazać jako radykalnego buntownika, ale Bogusław Linda, który otrzymał tę rolę, miał inną wizję Strzemińskiego. I tak jego Strzemiński to człowiek niczym mnich, cichy i w pewnym sensie pokorny, pogodzony z losem, miły i sympatyczny, mimo że introwertycznie zatopiony w sztukę, uroczo niedbający o tak zwaną przyziemność. Jeśli rzeczywiście jest tak, jak myślę, że Wajda posłużył się Strzemińskim do przedstawienia swojej myśli o wolności sztuki wobec wszelkich politycznych ideologii, to nie ma sensu spierać się o fakty. Wtedy faktycznie Kobro jest nieistotnym dodatkiem, jakąś byłą żoną, mimo że też artystką. Mógł sobie być ascetą, który z przyjemności życia pozwala sobie tylko na papierosy, odrzucając bohatersko zaloty młodej i pięknej studentki. Poświęcony sztuce.
Strzemiński na pomniku
Dlaczego los Strzemińskiego nie zrobił na mnie wrażenia? Przecież to wszystko, co się wydarzyło, do czego posunęła się władza komunistyczna, było naprawdę okrutne. Czasy były straszne nie tylko dla sztuki, ale artysta tej miary, który był tak lekceważony, poniżany i wykluczany także przez środowisko, przez przyjaciół, którzy, żeby jakoś żyć, musieli się podkładać, to los dramatyczny. Czyżby Wajda rozliczał się więc sam ze sobą? Jego samego przecież w tamtych złych czasach nie stać było na podobną bezkompromisową postawę.
Szkoda jednak, że powstał film o zbyt jednomyślnej wymowie, z bohaterem nudnym, wygłaszającym drewnianym tonem swoje poglądy na sztukę, bez życia i pasji definiującym swoje awangardowe teorie. Czy to wina Lindy? Trochę tak, ale także scenariusza. Już pierwsza scena jest ułomna: wykorzystano w niej anegdotę o Strzemińskim, który jako wykładowca robiący podczas pleneru korekty prac schodzi z pagórka, turlając się z niego. Jak to naiwnie jest skonstruowane. Turla się, wstaje, otrzepuje i robi wykład. Nie przemawia do mnie ta scena i wiele innych. Nie rozumiem, dlaczego Strzemiński jest tak uwielbiany przez studentów, dlaczego lubią słuchać jego wykładów i z nim rozmawiać. Razi mnie jego sztywność i toporność, nie widzę w nim pasji. Przeszkadza mi wreszcie czarno-biały schematyzm i akademizm formalny. Nie spodziewałam się po Wajdzie formalnych eksperymentów, ale dlaczego mam wrażenie, że Powidoki składają się po prostu z kilkunastu nieumiejętnie posklejanych ze sobą scenek? Opowieść zupełnie się nie toczy. Wiele razy nie ma łączności między kolejnymi epizodami, nie wiemy, dlaczego bohaterowie postępują tak a nie inaczej, nie znamy kontekstu. Nie sprzyja filmowi niemal szkolny dydaktyzm. I dialogi, w których Strzemiński mówi jakby żywcem ze swoich teoretycznych prac, których nawet i czytać nie jest łatwo. Nie mogę pochwalić także aktorskiego kunsztu. Bogusław Linda jest zbyt sztywny, młodzi aktorzy deklamują jak na szkolnym przedstawieniu, a wybór dziewczynki grającej Nikę, córkę malarza, to dla mnie zagadka.
Nie, nie jest to film dobry. Może nawet najsłabszy ze wszystkich filmów Andrzeja Wajdy.