Pierwszy pokaz filmu w reżyserii Doroty Kobieli i Hugh Welchmana odbył się na bardzo ważnym dla twórców Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Annecy we Francji. Oklaskom nie było końca, a Loving Vincent otrzymał Nagrodę Publiczności. Niemal zaraz potem twórcy odbierali główną nagrodę kolejnego festiwalu, tym razem w Szanghaju. Zanim w połowie października zobaczymy film na polskich ekranach, Loving Vincent zostanie pokazany jeszcze na festiwalach m.in. w Australii, Grecji, Rosji, ale także na Nowych Horyzontach we Wrocławiu. To częsty wymóg festiwalowy, zgłaszany film musi być przed premierą kinową. Ale już teraz po pierwszych pokazach film został sprzedany do niemal stu krajów. Zanim więc będziemy mieli możliwość ujrzenia go w całości, zostają nam oficjalne zwiastuny, które wprawiają w zachwyt.
Efekt wieloletniej pracy robi ogromne wrażenie i choć film miał być gotowy już w 2015 r. na obchody 125. rocznicy śmierci artysty, to bez wahania wybaczamy dwuletnie opóźnienie. Ta produkcja nie ma precedensu w historii kina. Połączenie dwóch mediów: filmu i malarstwa, dało efekt oszałamiający. Dorota Kobiela mówi, że chciała opowiedzieć o malarzu za pomocą jego twórczości. Vincent van Gogh nadawał się do tego idealnie i ze względu na swoje malarstwo, i ze względu na historię życia. Czytając listy Vincenta do brata Theo natknęła się na zdanie napisane niedługo przed śmiercią: „Nie możemy mówić inaczej, niż przez nasze obrazy”. To zdanie stało się bezpośrednią inspiracją do pomysłu stworzenia takiego filmu jak Loving Vincent.
Fabuła
Ulica niewielkiego miasteczka w północnej części Francji. Idzie nią mężczyzna, trzyma się za brzuch. To Vincent van Gogh, malarz. Jest niedziela, 27 lipca 1890 r. Umrze za trzydzieści godzin. Jeszcze do niedawna jego tragiczna śmierć nie była otoczona żadną tajemnicą. Malarz cierpiący na ustawiczne depresje, pacjent zakładów dla obłąkanych i wrażliwy artysta mógł popełnić samobójstwo. Taki koniec życia wydawał się prawdopodobny. Kilka lat temu podali tę wersję w wątpliwość dwaj autorzy nowej biografii artysty, Steven Naifeh i Gregory White Smith. Opierając się na różnych, wydobytych niemal z podziemi pamięci dokumentach i wspomnieniach przedstawili hipotezę, według której van Gogh miał być przypadkową ofiarą nastolatka, który spędzał lato w sąsiedniej wiosce. Szesnastolatek miał być widziany w stroju kowboja, gdy strzelał do ptaków i lisów. Van Gogh, który znał chłopaka, chcąc go chronić, fakt ten zachował w tajemnicy. Właścicielowi gospody, w której mieszkał powiedział, że sam pożyczył od nastolatka pistolet, żeby wystraszyć ptaki na polu. Potem strzelił do siebie, celował w serce, ale spudłował i trafił w brzuch. Pistolet miał wyrzucić w pole. Nigdy go nie odnaleziono. Sprawa rzeczywiście jest tajemnicza, biorąc pod uwagę fakt, że Vincent w listach do brata pisał, że tego rodzaju śmierci w ogóle nie bierze od uwagę. Nie czuł się też w tamtym czasie źle, dużo malował, miał znajomych. Oczywiście, że brak pieniędzy i niezrozumienie jego twórczości było frustrujące. Dziś trudno sobie wyobrazić, że za życia van Gogh sprzedał tylko jeden obraz. Tworzył więc tylko z poczucia ogromnej wewnętrznej potrzeby. Jego obrazy są czystym zwierciadłem duszy. Można powiedzieć, że nieskalanymi, bo nigdy nie brał pod uwagę gustów innych ludzi, nie przypochlebiał im się, nie tworzył dla pieniędzy i uznania.
Ta tajemnica jego śmierci stała się pretekstem do stworzenia fabuły filmu. Do pomocy w napisaniu scenariusza Dorota Kobiela zaprosiła Jacka Dehnela. Wydarzenia poznajemy z ust osób znających van Gogha, których wiele razy portretował. Przyjaciel van Gogha, listonosz Joseph Roulin, który dowiaduje się o śmierci Vincenta nie wierzy w samobójstwo. Dzieli się swoimi wątpliwościami ze swoim synem, Armandem, który – początkowo niechętnie – rozpoczyna swoją podróż. Najpierw jedzie do Paryża, gdzie spotyka się ze słynnym marchandem. Pere Tanguy w tym czasie odkrywa, że wkrótce po Vincecie zmarł też jego ukochany brat, Theo. Spotyka się z Armandem i opowiada mu o życiu Vincenta w Paryżu, przedstawia go nie jako samotnika, ale osobę znaną w elitach artystycznych. I dziwi się, że będąc na progu sławy, mógłby pragnąc śmierci. Namawia młodego i przypadkowego detektywa do odwiedzenia Auvers, miejsca śmierci van Gogha i spotkania się z ekscentrycznym lekarzem Vincenta, doktorem Gachetem.
Film nakręcony jest w konwencji kryminalnego dokumentu, towarzyszymy Armandowi w poszukiwaniu prawdy, razem z nim zwiedzamy miejsca związane z życiem i śmiercią Vincenta, słuchamy jego rozmów ze świadkami i znajomymi. Niektóre sceny są kręcone jako ujęcia czarno-białe. Kanwą opowieści są oczywiście obrazy holenderskiego malarza, a kluczowe są portrety.
Animacja
Loving Vincent to jednak przede wszystkim przedsięwzięcie nie fabularne, ale technologiczne. Nigdy wcześniej nie powstał film złożony w całości z animowanego malarstwa. Prace trwały w sumie sześć lat, z czego najbardziej pracochłonne było ręczne animowanie każdego z wybranych stu obrazów van Gogha.
Jak wyglądała ta praca? Pierwszym etapem było nagranie prawdziwych aktorów, którzy wcielili się w role autentycznych osób występujących na portretach van Gogha. Rolę Vincenta gra polski aktor Robert Gulaczyk. Reszta aktorów to Brytyjczycy, w tym wielu znanych z serialowych ról, jak na przykład Jerome Flynn (Gra o tron, Black Mirror) czy Helen McCrory (Peaky Blinders). Potem przenoszono te sceny aktorskie w tła z obrazów van Gogha. Tak grany materiał był pomocny w trzecim i najtrudniejszym etapie pracy: ręcznym malowaniem każdej klatki. To daje ponad 66 tys. obrazów – każdy wykonany w technice olejnej, będący swoistą kopią obrazów mistrza.
Do wykonania tej mozolnej pracy zatrudniono stu dwudziestu pięciu artystów malarzy (na ogłoszenie odpowiedziało kilka tysięcy osób z całego świata!), którzy najpierw przeszli przez skomplikowany proces rekrutacji, a potem kilkutygodniowe szkolenie. Cztery lata pracowali nad ożywieniem obrazów van Gogha, kopiując jego charakterystyczny styl. Analizowane musiało być każde pociągnięcie pędzla, każde zestawienie barw. Jedna sekunda filmu to dwanaście klatek, czyli obrazów różniących się od siebie milimetrami przesunięć. Kolejne klatki były malowane na tym samym płótnie, które było nieznacznie, ale kilkukrotnie przemalowywane i za każdym razem fotografowane. Ostatecznie po filmie pozostało tysiąc obrazów będących wariacjami oryginalnych płócien van Gogha.
Prawda o van Goghu
Czy autorom i twórcom tego niezwykłego przedsięwzięcia udało się wejść w życie van Gogha i poznać prawdę o nim? Nie chodzi oczywiście o prawdziwe wypadki poprzedzające jego śmierć, to tylko fabularny pretekst do pokazania poprzez jego twórczość tego, co wewnątrz. Mam nadzieję, że filmowy van Gogh mówi swoim głosem zawartym w listach do brata: „Miewam… straszną potrzebę… czyż wypowiem to słowo?… religii. Wychodzę wtedy nocą i maluję gwiazdy”.
Van Gogh pozostawił po sobie około osiemset obrazów i sześćset listów. Każde płótno i każdy list wiele mówi o jego życiu, układa się w opowieść o codzienności, emocjach oraz poglądach na życie i sztukę. Wiele w nich chrześcijańskich intuicji i mistyki prostej, nieoderwanej od życia. „Aby człowiek dobrze czynił dla świata, musi umrzeć dla samego siebie” i „Szczęście człowieka na ziemi zaczyna się dlań wtedy, gdy zapominając o sobie, zacznie żyć dla innych” – pisał do brata. Jego dramatyczny los, tragiczna choroba, niezrozumienie ówczesnego świata artystycznego, niezgoda na mieszczański święty spokój, tęsknota za bratem, a jednocześnie potrzeba samotności – to wszystko można wyczytać w jego obrazach.