Na jednej z najbardziej zatłoczonych rzymskich ulic, via del Corso, w niewielkiej odległości od siebie można odwiedzić dwie bardzo interesujące wystawy. W Palazzo Cipolla zgromadzono ponad 160 prac francuskiego fowisty, który początkowo czerpał z impresjonizmu, Raoula Dufy’ego. Palazzo Bonaparte natomiast zaprasza do obejrzenia niemal pięćdziesięciu prac o dwie dekady starszego Vincenta van Gogha. Obie wystawy łączą barwy, lecz nie nastrój. Lekki i radosny Dufy jest przeciwieństwem ciężaru, jaki nosił w sobie van Gogh. Jeśli o tym pierwszym mawia się, że to malarz przyjemny, to o drugim można powiedzieć, że to malarz cierpiący. „Życie nie zawsze się do mnie uśmiechało, ale ja się doń uśmiechałem zawsze” – mówił Raoul Dufy, nie przejmując się wcale tym, że zarzucano jego twórczości powierzchowność i dekoracyjność. „W moim własnym dziele stawką jest życie, i w połowie straciłem przy tym rozum…” – pisał w liście do brata Vincent van Gogh, któremu postępująca choroba psychiczna nie pozwalała cieszyć się życiem i patrzeć z nadzieją w przyszłość. Choć naprawdę się starał. Zbanalizowaliśmy sobie van Gogha milionami reprodukcji: na kubkach, talerzach, ubraniach, ołówkach, torebkach. Herbata w filiżance z kwitnącymi gałęziami migdałowca na niebieskim tle. Rozedrgane cyprysy na apaszce zawiązanej na szyi. Pulsujące gwiazdy na płóciennej torbie. Jaśniejące słoneczniki na plażowym ręczniku. Czy van Gogh nie jest przypadkiem najbardziej rozpoznawalnym artystą świata? W ciągu swojego niedługiego życia stworzył setki obrazów, sprzedał jeden. Żył dzięki pomocy finansowej brata. Odrzucany, samotny, niepotrafiący się zaprzyjaźnić, odpychający innych swoimi wymaganiami totalnego oddania, kłótliwy, rozdrażniony, smutny, wypełniony żalem. Szukający pocieszenia w sztuce. Odnajdujący w niej swoją udręczoną duszę.
Mroki Północy
Wzdłuż ściany Palazzo Bonaparte na via del Corso ciągnie się kolejka. Tak jest codziennie i nic dziwnego, że organizatorzy bardzo szybko zdecydowali się przedłużyć godziny otwarcia wystawy. Obrazy pochodzą z drugiej największej kolekcji prac van Gogha, z Kröller-Müller Museum, znajdującego się w niewielkiej holenderskiej miejscowości Otterlo. Duża część tego zbioru przyjechała do Rzymu, a dwie włoskie kuratorki, Maria Teresa Benedetti i Francesca Villanti, zbudowały wokół obrazów ciekawą topograficzną aranżację, rekonstruując życie i twórczość artysty. Dwa piętra zajmują prace, dzieląc całość na dwie części. Ta pierwsza to okres początkowy, ciemny w barwach, geograficznie północny. Van Gogh zaczął malować późno, ma niemal trzydzieści lat, kiedy po raz pierwszy bierze do ręki pędzel. Zanim postanowił poświęcić się malarstwu, doświadczył już paru niepowodzeń. Maluje prostych ludzi, robotników, ubogich chłopów, górników. To naturalistyczne obrazy pokazujące niczym nieupiększone, pełne trudu życie, które boli, ale jest prawdziwe. Obok szkiców wisi Tkacz przy krosnach z ogromnymi krosnami na pierwszym planie, niemal zasłaniającymi sylwetkę tkacza. I najbardziej znany obraz tego okresu, Jedzący kartofle, o którym pisał do brata: „Otóż bardzo się starałem wzbudzić w oglądającym myśl, że ci ludzie, którzy tu, przy swojej lampie jedzą ziemniaki, tymi samymi rękami, które sięgają do miski, również sami orali ziemię; obraz mówi więc o pracy ich rąk i o tym, że uczciwie zasłużyli na swe jedzenie… Ale kto woli sielankowych chłopów, może pozostać przy swoich poglądach”. Wszyscy woleli. Ciemne tła, odcienie brązu, rozświetlone żółtym światłem twarze prostych ludzi, zgromadzonych wokół stołu, nadają temu obrazowi jakąś sakralną wartość, mimo wykrzywionych, brzydkich twarzy. A w życiu osobistym same nieporozumienia i kłótnie. Odwraca się od niego rodzina i znajomi. Vincent staje się nieznośny, drażliwy, odpychający. W 1886 r.
wyjeżdża z rodzinnego Nuenen i przez Antwerpię przyjeżdża do Paryża, gdzie w przemijającym już impresjonizmie chce dostrzec znaczenie koloru. Chce się rozwijać, uczyć się, znaleźć nową formę, aby wyrazić siebie. Do swojej palety dodaje nowe kolory, maluje kwiaty, martwe natury i portrety. Oraz autoportrety. Jeden z nich symbolicznie kończy ten pierwszy etap twórczości van Gogha. Niewielkiego formatu obraz pokazuje nam zadbanego mężczyznę z zawiązaną pod szyją lazurową apaszką i starannie przystrzyżoną rudą brodą. To jednak tylko pozorne uporządkowanie jego rozgorączkowanej natury. Wystarczy spojrzeć w oczy. I na ruch pędzla.
Jasność Południa
Przyzywa go światło i kolor. Drugie piętro Palazzo Bonaparte zaprasza do krainy
Południa i kolejnych przystanków podróży Vincenta. Siewca namalowany w Arles to rozedrgane słońce swoją upalną żółcią zajmujące całe niebo. „Wszędzie sklepienie nieba ma barwę cudownego błękitu, słońce promieniuje słabą siarkową żółcią, i jest to kojące i powabne jak współistnienie błękitu nieba i żółci na obrazach Johannesa Vermeera. Tak pięknie nie umiem malować, lecz pogrążam się tak głęboko, że daję się ponieść nie myśląc o żadnych regułach” – pisał Vincent do brata. Marzy o wspólnej pracowni z Gauguinem, a kiedy ten przyjeżdża do Arles, nie mogą się ze sobą dogadać. Porzucony i samotny przechodzi kryzys, cierpienie przewyższa to, co może znieść, właściwie nie może już nic znieść, gubi się i boi. Choroba eksploduje. Od tej chwili van Gogh, świadomy swojego cierpienia, będzie próbował się z nim pogodzić, jego życie przerywane pobytami w szpitalach psychiatrycznych zakończy tragiczna śmierć. Zanurza się w naturze, przefiltrowuje ją przez swoją duszę, pokazuje nam jej obraz. Faktura jego obrazów wciąż jest gruba, farby skapują z pędzla, zdarza się, że ją zjada. Maluje dużo i kiedy tylko mu na to pozwalają. Z zakratowanego okna szpitala w Saint-Rémy-de-Provence widzi rozległe łany zbóż. Potrafi ominąć te kraty, udać, że ich nie ma, i wtedy widzi wschodzący księżyc nad polem ze stogami pszenicy. „Im bardziej jestem chory, im brzydszy, starszy, złośliwszy, biedniejszy, tym bardziej próbuję powetować straty blaskiem, rozwagą, promiennością mego koloru” – pisał do swego najlepszego powiernika i przyjaciela, brata Theo. Kolor staje się całkowicie autonomiczny, natura jest jego religią. Próbuje w nią wniknąć, oddać się jej, odkryć jej rytm, zanurzyć się w niej, zapomnieć o sobie, o chorobie, o cierpieniu, o utracie marzeń, o samotności. Jeden obraz dziennie. Czasem nawet dwa. „Przeżywam przerażającą jasność w momentach, gdy przyroda jest tak piękna. Nie mam już świadomości samego siebie, a obrazy powstają jak we śnie”. I wtedy nadchodzą kolejne ataki kończące się mrokiem. Ostatnie dwa miesiące van Gogh spędza w Auvers pod Paryżem, w lipcu 1890 r. maluje obrazy przedstawiające złote łany zboża pod ciemnym burzowym niebem. Tego najsłynniejszego z podrywającymi się do lotu krukami nie zobaczymy na wystawie. Na tym samym polu kilkanaście dni później postrzeli się w brzuch i kilka dni później umrze. Zanim wyjdziemy z Palazzo Bonaparte na tłoczną Piazza Venezzia, możemy posiedzieć przez chwilę w ciemności naprzeciwko ostatniego obrazu – Zrozpaczonego starca z 1890 r.
Do tego motywu van Gogh powrócił po ośmiu latach, obraz jest identyczny z litografią, którą wtedy wykonał, mając jeszcze w sobie wiele nadziei. Wtedy to był tylko jakiś starzec, zwykła ilustracja. Teraz to on, a może rozpacz sama w sobie. Personifikacja ostatnich miesięcy, może całego życia, może przyszłości, w którą nie da się spojrzeć.
Przejmująca jest ta wystawa. Nie rozświetlą jej interaktywne atrakcje w rodzaju pokoju wyłożonego lustrami, w którym przy dźwiękach cykad zanurzymy się w wirujące nocne niebo rodem z obrazu Gwiaździsta noc.
---
Van Gogh. Capolavori dal Kröller-Müller Museum w Paryżu | wystawa czynna do 26 marca 2023 r.