Logo Przewdonik Katolicki

Van Gogh w wersji pop

Natalia Budzyńska
Multimedialna wystawa prac van Gogha / fot. materiały prasowe

Multimedialna wystawa twórczości van Gogha zachwyca barwami i omamia. Taki sposób pokazywania jego dzieł budzi jednak wątpliwości. Czy sztuka musi być aż tak masowa?

„Ten człowiek albo oszaleje, albo przewyższy nas wszystkich” – powiedział o van Goghu Camille Pissarro, francuski impresjonista. Stało się i jedno, i drugie. Można powiedzieć, że w swoim życiu zbankrutował: nie doświadczył sukcesu (za życia sprzedał zaledwie jeden obraz), nie założył rodziny, a nawet nie potrafił z nikim się zaprzyjaźnić. Albo inaczej: nikt nie potrafił zaprzyjaźnić się z nim. Zmagał się z różnymi chorobami, bólem żołądka, niemal nieustanną depresją i halucynacjami, które doprowadzały go do szaleństwa. Nie chciał rozumieć świata, którym się znalazł, doświadczał ogromnego cierpienia, a jednocześnie wierzył w dobro i piękno. Żył tylko dzięki sztuce, malarstwo było elementem łączącym jego wrażliwość ze światem. Malował bez przerwy. Używał barw o niezwykłej intensywności. W pejzażach wyrażał swoje emocje: smutek, samotność, przerażenie. Rok temu jeden z jego ostatnich obrazów na aukcji sztuki w Nowym Jorku sprzedano za 62 mln dolarów.
 
Pasje i marzenia
Słoneczniki van Gogha to chyba najbardziej zbanalizowany obraz świata, powielany na wszystkim, co tylko może przyjść do głowy, w formie reprodukcji wieszany na ścianach mieszkań  wszystkich kontynentów. Mimo to, gdy staniemy na wprost jednego z oryginałów (Słoneczniki powstały w kilku wersjach), zapiera nam dech. Ten obraz świeci, a taki efekt przy użyciu farb i pędzla może osiągnąć tylko geniusz. Nie potrzebuje cyfrowych czułości i technologii XXI w. We wszystkich galeriach największy tłok jest w tych salach, w których wiszą płótna van Gogha. Przemawia do nas jego tragiczna historia, tak często wykorzystywana przez literatów i  reżyserów. Wciąż zajmują się nim historycy sztuki, o czym świadczy zupełnie nowy tom jego biografii wydany obecnie w Polsce, a w Stanach Zjednoczonych cztery lata temu. Ponad tysiąc stron tekstu urozmaiconego fotografiami, nowe dokumenty, poszukiwania i odkrycia.
Latem minęło 125 lat od tragicznej śmierci Vincenta. Miał dwie pasje i w obu poświęcił się całkowicie. Najpierw szukał ukojenia w Bogu i został kaznodzieją – podobnie jak jego ojciec. Czytał Biblię i całym sercem pragnął poświęcić się pomocy ubogim. Miał 25 lat, kiedy zamieszkał wśród ubogich belgijskich górników. Żył z nimi w skrajnej nędzy, pomagał im, czytał Biblię i rysował. W tym czasie brat Theo, widząc jego zainteresowanie sztuką, zaczął zachęcać go do podjęcia studiów artystycznych. Vincent nawet rozpoczął studia w Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli, ale szybko zrezygnował. Odtąd jednak już tylko malował. Pierwszy raz użył farb olejnych zimą w 1881 r. Malował nędzę, chłopów przy pracy i wiejskie pejzaże. W ciemnych barwach różnych odcieni brązów. Kiedy przybył wreszcie do Paryża, impresjonizm był przeżytkiem. Poznał całą artystyczną śmietankę: z Renoirem, Degasem i Gauguinem na czele. Marzyło mu się stworzenie artystycznej kolonii, wspólnego domu gdzieś na południu Francji, gdzie światło nadaje nowe znaczenie kolorom, gdzie żyli by razem nawzajem się inspirując. Śni o prawdziwej męskiej przyjaźni.
 
Szaleństwo kolorów
Przeprowadził się do Arles, wynajął słynny dziś „żółty dom”, malował i czekał na Gauguina. To wtedy powstaje seria Słoneczniki. Kiedy wreszcie przyjechał Gauguin, namiastka wspólnego artystycznego życia i pracy kończy się fiaskiem po dwóch miesiącach. Mówi się, że van Gogh zwariował, a akt obcięcia ucha był kumulacją napięcia psychicznego, w jakim żył od jakiegoś czasu. Tak naprawdę z depresją van Gogh zmagał się od lat młodzieńczych. Z jego odmiennej wrażliwości wynikały dramatyczne sytuacje, porzucenia przez kobiety i zerwania znajomości, a nawet to, że trudno go było lubić. Nie obciął sobie ucha, jedynie nadciął fragment. Lekarze w szpitalu przypuszczają, że choruje na epilepsję, a ataki halucynacji mogą mieć coś wspólnego z alkoholizmem. A przecież był to czas niezwykle twórczy – van Gogh w czasie ataku choroby maluje wręcz kompulsywnie. To, co robi z kolorem w Arles, nie mieści się w głowie. Obrazy jego znajomych z Paryża blakną. Tworzy nawet nocą – ze świeczkami umocowanymi na kapeluszu maluje Gwiaździstą noc. Od tego czasu rzadko opuszcza szpital, ale wydaje się pogodzony z losem. Najpierw myśli, że zostanie wyleczony, lecz kiedy ataki powtarzają się, postanawia przyjąć siebie właśnie takiego. „Im bardziej jestem chory, im brzydszy, starszy, złośliwszy, biedniejszy, tym bardziej próbuję powetować straty blaskiem, rozwagą, promiennością mego koloru” – pisze w liście do brata. Tych listów zachowało się bardzo dużo, bo Vincent pisywał niemal co drugi dzień. Prosił o pieniądze (Theo go utrzymywał), ale i dzielił się refleksjami na temat sztuki i życia. Ciekawe, że właśnie wtedy, w tym najciemniejszym okresie jego życia, powstają obrazy najjaśniejsze, arcydzieła. To wtedy, gdy zjada farby, wkłada dłonie do ognia, bywa agresywny i cierpi z powodu omamów i smutku. „Przeżywam przerażająca jasność w momentach, gdy przyroda jest tak piękna. Nie mam już świadomości samego siebie, a obrazy powstają jak we śnie”. Pejzaż jest lekarstwem. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy, jakie spędził poza szpitalem na wsi pod Paryżem, namalował ponad 80 obrazów, w tym Kościół z Auvers i Kruki nad polem zboża. Umierał dwa dni: strzelił sobie w pierś, trafił niżej.
 
Eksperymentowanie van Goghiem
Obrazy van Gogha przechowywane są przede wszystkim w muzeum poświęconym jego twórczości w Amsterdamie. Po kilka obrazów ma w swojej kolekcji każde większe muzeum w Europie i niektóre na innych kontynentach. W Polsce oczywiście nie mamy szans zobaczyć oryginału, może więc dlatego ekspozycja zatytułowana „Van Gogh Alive” w nowo otwartym Centrum Wystawowym przy PGE Narodowym w Warszawie cieszy się taką popularnością. Jest rzeczywiście imponująca: wielokrotnie powieszone reprodukcje najsłynniejszych obrazów pokrywają całe przestrzenie: ściany, sufity i podłogi. Do stworzenia tej z pewnością niezwykłej instalacji wykorzystano najnowocześniejsze technologie, a jej multimedialność sprawia, że możemy ją chłonąć wszystkimi zmysłami. Rzeczywiście, jesteśmy wręcz bombardowani kolorami. A jednak taki sposób pokazywania twórczości van Gogha wzbudza wątpliwości. Organizatorzy chwalą się sukcesem, jaki wystawa osiągnęła w Berlinie, Florencji i Szanghaju. Ale czy sztuka musi być aż tak masowa? Co więcej, przeciwstawiają ją „nudnym instalacjom muzealnym”. „Zapomnij o tradycyjnym zwiedzaniu muzeum” – namawia reklamowa ulotka. A jednak uważam, że obrazy van Gogha lepiej oglądać w muzeum, bez multimedialnego show i efekciarskich sztuczek. Krytycy sztuki przypominają, że van Gogh tworzył swoje obrazy w określonym rozmiarze i także wielkość płótna ma wagę w odbiorze dzieła sztuki. Nie wolno bezkarnie powiększać i dzielić obrazu na dowolne fragmenty. W Warszawie wszystko tętni barwami i dźwiękami. Mieni się i błyska. Omamia. Wychodzę z bolącą głową. Nowe technologie umożliwiają eksplorowanie van Gogha w kierunkach, jakie nie przyszłyby nam do głowy. Rok temu pewna holenderska artystka wystawiła w Niemczech „żywą replikę ucha Vincenta van Gogha”. Została sporządzona z wykorzystaniem materiału genetycznego uzyskanego od jednego z krewnych malarza. Ucho pokazano w szklanym pojemniku. Nowe technologie umożliwiły polskim artystom stworzenie pierwszej na świecie pełnometrażowej animacji „Loving Vincent”. Trwają właśnie prace nad filmem, który został pomyślany jako kryminalny dokument. Postaci z portretów van Gogha ożywiają i opowiadają o nim niczym w prawdziwym filmie dokumentalnym. Popularyzacja? Walor edukacyjny? Owszem, ale nic nie zastąpi pierwszego wrażenia, jakie robi na każdym oryginał. Nawet jeśli jest niewielki i wisi w cichej muzealnej sali.
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki