Po co chodzić do więzień skoro – zdaniem wielu – osadzeni sami są sobie winni i mało który się poprawia?
– W zasadzie jeśli popatrzeć na całą naszą albertyńską pracę, to ona generalnie jest… bez sensu. I nie mam na myśli tutaj tylko aresztu. Prowadzimy także przytuliska czy dajemy jedzenie głodnym. Co z tego, że dam komuś zupę, skoro on od razu wróci na mróz? Co z tego, że ktoś się umyje, jak za dwa dni znów będzie brudny? Co z tego, że ktoś dziś pomieszka w przytulisku, jak wróci do picia i znowu będzie na ulicy? Co z tego, że ja pójdę do więzienia, skoro oni tam zostaną? Tak po ludzku to nie ma sensu. Często spotykam się ze stwierdzeniami, że lepiej tę energię spożytkować na coś innego, zająć się dziećmi czy młodzieżą. Pewnie, że można. Ale dlaczego? Czy ten człowiek, który znalazł się na ulicy, nie jest wart tego, by się przy nim zatrzymać? Ja nie twierdzę, że zmienię ich życie. Najczęściej właśnie nie zmienię. Ale ja mogę z tym człowiekiem po prostu być. Łatwo jest osądzać. Ale ja nie wiem, co by się stało z moim życiem, gdybym nie spotkała na swojej drodze dobrych ludzi. Gdy analizuję swoje życie i słucham tych historii z aresztu, z ulicy, przytuliska czy z Woodstocku, to uświadamiam sobie, że niewiele nas różni. Teraz, gdy spotykam naszych ubogich, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja, wiem, że nie mam prawa ich osądzać. Nie wiem, czy po ludzku warto z nimi być. Pewnie w oczach wielu to się po prostu nie kalkuluje. Ale mam głębokie przekonanie, że tutaj nie może być kalkulacji. Tak po prostu trzeba.
Uśmiecha się Siostra, gdy opowiada o więzieniu.
– To zabrzmi dziwnie, ale lubię chodzić do więzienia. Od pięciu lat dość systematycznie odwiedzam osadzonych w areszcie śledczym w Krakowie przy ul. Montelupich. „Zaraziła” mnie tym moja współsiostra, s. Kazimiera Borzewska, która od kilkudziesięciu lat ma kontakt z tym środowiskiem. A ja, gdy tylko mam czas, chodzę tam z nieukrywaną radością. Nie dlatego, że jestem ciekawa, kto tam siedzi i za co. Dla mnie to przestrzeń, w której mogę spotkać się z człowiekiem, z jego ludzką biedą. W aresztach nie siedzą osoby, które przechodziły na czerwonym świetle. Ciągną za sobą różne historie życia, czasem bardzo długie i bardzo trudne. Owszem, ponoszą konsekwencje swoich decyzji, przeżywają dramaty. Ale chcę zawsze w każdym osadzonym widzieć po prostu człowieka.
O czym można rozmawiać w areszcie? Tam raczej niewiele się zmienia.
– Rzeczywiście jest monotonia. Ale z drugiej strony, jest też rotacja osób. Te nasze spotkania często wiążą się z jakimiś świętami – dniem matki, mikołajkami, Bożym Narodzeniem, choć tak naprawdę każda okazja jest dobra do tego, by się spotkać. Rozmawiamy o tym, jak te osoby spędzały święta, gdy były jeszcze na wolności. Rozmawiamy o tęsknocie za bliskimi, a osadzone kobiety szczególnie często mówią o tym, że tęsknią za dziećmi. Nie zawsze rozmawiamy na tematy „kościelno-pobożne”. Czasem mi się wydaje, że te spotkania są płytkie, że ślizgamy się po powierzchni. A potem, gdy wracamy, okazuje się, że coś w jakiejś konkretnej osobie drgnęło, że jakieś słowa były dla niej ważne.
Czy osadzeni czekają na te spotkania?
– Tak, czekają. Nasze wizyty są zapowiadane, a oddziałowi robią listy osób chętnych na takie spotkania. Osadzeni wiedzą, że my tam nie pracujemy, tylko przychodzimy same od siebie. Mają też świadomość, że jesteśmy tam bezstronne – nikt nic z nami „nie ugra”, nic nie załatwi… A oni i tak przychodzą. To pokazuje, że człowiek czasem potrzebuje posiedzieć ot tak. Osadzeni mają okazję wyjść z celi, posiedzieć przy stoliku. Z s. Kazimierą czasem ich czymś częstujemy, ale mówią, że nic im nie jest potrzebne, że oni po prostu chcą z nami pobyć.
Co jest kluczem w pomocy innym?
– Najpierw poczucie współodpowiedzialność za tego drugiego. W areszcie spotykam np. dziewczyny, które mają dwadzieścia kilka lat, a zaczęły ćpać, gdy miały lat czternaście. Wtedy pojawia się pytanie o to, gdzie byli bliscy, rodzice, środowisko. Kiedy na kimś mi zależy, to muszę zwrócić mu uwagę na to, że sobie marnuje życie. A my czasem się boimy tego zrobić, tłumaczymy sobie, że to nie jest nasza sprawa… A to najtrudniejsza miłość – zwrócenie komuś uwagi, postawienie granic. Wolimy się nie angażować… A gdy nastaje jakaś katastrofa, to okazuje się, że wszyscy wokół wiedzieli, że ktoś ma problem, ale nikt nie zareagował. Potrzeba też odwagi i świadomości własnej wartości, bo druga strona może odrzucić moje zainteresowanie, może mnie wykpić. Zdarzają się też agresywne odpowiedzi. I wreszcie – trzeba wejść w relację. I trzeba być w niej prawdziwym, a to czasem boli. My wolimy grać kogoś, kim nie jesteśmy. Maskujemy swoje problemy, z którymi się borykamy. A tak naprawdę widzę, że z potrzebującymi łączą mnie te chwile, w których dzielę się świadectwem swojego życia, także tego, co było w nim trudne. Brat Albert mówił, że każdy z nas jest artystą, bo artysta to ktoś, kto chce być sobą. On nas do tego zaprasza – byśmy przeżywali życie, nie wstydząc się własnej wrażliwości, także tej na drugiego człowieka.
s. Teresa Pawlak albertynka, od 18 lat w Zgromadzeniu. Od pięciu posługuje m.in. w jednym z aresztów śledczych w Krakowie. Można ją spotkać także na Woodstocku. Na co dzień odpowiedzialna za referat powołań.