Bo dziadek miał cukrzycę, nie mógł jeść słodyczy. Pilnowaliśmy tego! I wyobraziłam sobie tego starszego pana, który korzysta z tego, że musi wyjechać i gdzieś na jakimś dworcu, pewnie z chłopięcym poczuciem sięgania po owoc zakazany, kupuje sobie truskawkowego rożka. Parę miesięcy później, kiedy jego już nie ma, jego grzech zdradza wciśnięty w zakamarek teczki śmieć… Jeśli mamy gadać o wierszach, to ciśnie mi się na usta, że „spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą, zostaną po nich buty…”
Ks. Henryk Seweryniak: O wierszach mamy rozmawiać i o ks. Janie Twardowskim, niedawno były jego urodziny. Zobacz, to jest moja największa po nim pamiątka. Przeglądałem kiedyś jakieś stare książki na strychu seminarium. Z jednej z nich wypadł stary obrazek. Z tyłu była dedykacja: „Modlitwom Czcigodnego Arcypasterza Płockiego się przypominając + Stefan Wyszyński. Komańcza, 2 lutego 1956”. Dedykacja najwyraźniej napisana była dla bp. Tadeusza Zakrzewskiego. Zakrzewskiego posądza się czasem o to, że Wyszyński był na niego wściekły, że razem z bp. Choromańskim i bp. Klepaczem podpisał słynne porozumienie z 1950 r.
M.B.: To, w którym Kościół zgadza się na uczenie poszanowania władzy państwowej, na wzywanie do „odbudowy kraju i podnoszenia dobrobytu narodu” i na „przeciwstawianie się nadużywaniu uczuć religijnych w celach antypaństwowych”?
H.S.: I które niespecjalnie podobało się papieżowi Piusowi XII. Trudno mu się dziwić, zwłaszcza, że wszystko wydarzyło się bez konsultacji z Watykanem. To groziło również pozycji samego Wyszyńskiego. Miał powody być – delikatnie mówiąc – niezadowolony. I teraz ten biskup, do którego internowany Wyszyński miał prawo mieć żal, jedzie do niego do Komańczy. I otrzymuje taki obrazek, który ja potem gdzieś przypadkowo znajduję.
M.B.: „Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy”…
H.S.: Przecież to jest wiersz właśnie o tej sytuacji, o tym obrazku! Kocham „prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki, brewiarz, zegar, wieczorną ciszę – nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek, który komuś z wygnania podpisze”. Ten prymas, który wydaje nam się szorstki i chłodny, tu jest autentycznym człowiekiem, prostym, mądrym i rozmodlonym. I to wyznanie księdza, którym cały wiersz się rozpoczyna i które zamyka wszystko: „Kocham”.
M.B.: Bo Twardowski w ogóle dużo o miłości pisał. Kobieca intuicja mi mówi, że sam się niejeden raz zakochiwał po uszy. Wiem, że był księdzem! Ale ktoś, kto nie był zakochany, nie umiałby tak pisać. O czystości urodzonej najprościej z rozpaczy, kiedy myślimy o kimś, zostając bez niego. O tym, że nie jest całym człowiek pojedynczy, że oczy nagle bliskie i niebezimienne, że głos niedawno obcy, a teraz znajomy, że nie ma czasu, by pisać list krótki, więc się pisze same tylko długie. O sercu, co robi głupstwa, bo myśli, że jest na dwie osoby, o zmysłach, co grzeszą, o łzach… Zakochany ksiądz, jak nic!
H.S.: Na pewno! Ale też ksiądz, wracający do konfesjonału. „Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo w niepokoju gorących warg. Wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną i wypłaczą się jednym tchem. Potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą. Byłem z nimi, klęczałem, wiem”. Nie każdy spowiednik zdobędzie się na takie wyznanie. Ale słuchaj, to jest dla nas, księży, takich szarych wyrobników konfesjonałów, rzecz bardzo ważna… To jest ważne, że ktoś to za nas powiedział, że my też mamy wielką świadomość swoich grzechów i świadomość swojego wielkiego grzechu…
Niezależnie od tego, że potem zrobili z niego taką figurkę na pokaz, mimo że napisał też całą masę gorszych wierszyków, za tych kilkadziesiąt genialnych ten facet powinien był dostać Nagrodę Nobla. Należało mu się!
M.B.: Spotkał ksiądz Twardowskiego osobiście?
H.S.: Kiedy Jan Paweł II przyjeżdżał do Płocka w 1991 r., a ja byłem odpowiedzialny za taką zewnętrzną oprawę tego wydarzenia, zebraliśmy razem z dyrektorem naszej sceny ludzi z teatru i postanowiliśmy zrobić spektakl z jego wierszy – głównie z myślą o długim czekaniu ludzi na papieża na placu spotkania. Nazywało się to Jest miłość za nic... Były wiersze, była muzyka. Deszcz lał strasznie, ale to była chyba najlepsza chwila tego naszego przygotowania do spotkania z Janem Pawłem. A skoro rzecz się udała, to wystawialiśmy Jest miłość za nic... w teatrze, w sumie odbyło się ponad trzydzieści przedstawień. Na jedno z nich zaproszono ks. Twardowskiego. Przyjechał. Spektakl był zamknięty, tylko dla niego. Siedział za mną, uważnie słuchał. W pewnym momencie nachylił się do mnie i mówi: „Księże, bo ja słyszałem, że to takie słabe jest! A to jest całkiem dobre!”. Rozdawał nam potem swoje książki, podpisywał je, dostałem też obrazek z dedykacją. Jakiś student mi go zwinął…
M.B.: Hm. Miejmy nadzieję, że przynajmniej dla niego jest ważną pamiątką. Ale to nie byłam ja!
H.S.: Kiedyś też słuchałem jego kazania. Była zima, śnieg padał, to było u wizytek w Warszawie. Mówił do dzieci. To też niezapomniane wrażenie.
M.B.: Ale i tak nie jestem pewna, czy byłby zachwycony naszą rozmową… Teologów i ich rozważania przecież niespecjalnie lubił.
H.S.: Pisał o „apologetach skrzypiących porozpinanych na krzyżu”, o „dogmatykach hałasujących po łacinie”. Ale nie wiem, czy to było nielubienie. Zobacz: nie dorabiasz teologii do papierka po lodach truskawkowych, tylko mówisz, że kochasz. I ja nie dorabiam wielkiej teologii do obrazka od prymasa, tylko się cieszę, że jest. Nie wszystko trzeba nazywać. Ks. Twardowski wiedział, że rozum czasem zbyt wiele rzeczy komplikuje. I że wiara i miłość zawsze stoją przed rozumem.
M.B.: Wiara i miłość zawsze stoją przed rozumem. Amen?
H.S.: Amen!
Ks. prof. Henryk Seweryniak prof. dr hab. teologii fundamentalnej, przewodniczący Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce
Dr Monika Białkowska doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka Przewodnika Katolickiego