Kiedyś prowadziłam kwiaciarnię w Warszawie. Mając dostęp do różnych cudów florystyki, wpadłam na pomysł, żeby wysyłać bukiety tym, których bardzo lubię i cenię. Och, jaka to była wspaniała lekcja o sławnych ludziach! Ci, którzy na łamach kobiecych czasopism i w elektronicznych mediach podkreślali wagę dobrego wychowania, w swoim życiu jakby nie zdawali sobie sprawy, że za bukiet wypadałoby podziękować. Część osób zachowała się zupełnie inaczej – dzwoniła z miłymi słowami, z obietnicą, że wpadną i rzeczywiście tak się działo. A on pewnego grudniowego popołudnia pojawił się tak po prostu:
– Dzień dobry pani Marzenko kochana! Co dobrego?
– A... właśnie dowiedziałam się, że zostanę mamą – wypaliłam bez namysłu uśmiechnięta od ucha do ucha, bo przypadkiem, chociaż przypadków nie ma, to był właśnie ten dzień.
– Wspaniale! Gratuluję! – podszedł i przytulił mnie serdecznie.
Pomyślałam, że moje dziecko na pewno polubi jego muzykę. I zaczęliśmy rozmawiać o dzieciach. Powiedział mi to, co czytałam później w wywiadach do kolorowych czasopism. O tym, że tak naprawdę jego zdaniem mężczyzna do ojcostwa dorasta po czterdziestce i to, że jest szczęśliwym ojcem trójki wspaniałych dzieci – to zasługa jego żony, która wspaniale scalała rodzinę Wodeckich.
– Niech pani spędza dużo czasu ze swoim dzieckiem – uśmiechnął się. Te słowa bardzo mi pomogły. Porozmawiałam z żywym człowiekiem, pełnym wątpliwości, dylematów, powracających pytań: czy dokonywałem dobrych życiowych wyborów? Nie był żadnym panem z telewizji. Nie rozmawialiśmy o wielkim świecie, rozmawialiśmy o życiu. Poprosiłam o autograf. „Pięknej Pani Marzenie życia usłanego pięknymi kwiatami (chociaż część ma kolce), wspaniałej rodziny, wspaniałego domu. Bo jesteśmy tu tylko na chwilę”, napisał. Mógł napisać o sukcesach i karierze, a napisał właśnie to. Włożyłam kartkę do swojego pudełka ze skarbami, gdzie była już Mała Apokalipsa z piękną dedykacją po długiej rozmowie z mistrzem Konwickim i rysunek dwóch jamników poczyniony dla mnie ręką mistrza Mrożka, egzemplarz Jak umierają nieśmiertelni z pamiątką ze spotkania z Krzysztofem Kąkolewskim i własnoręcznie nagrana dla mnie płyta z muzyką Michała Lorenza.
Mętne wody show-biznesu
O tym, co reprezentował sobą jako muzyk, tak naprawę nie trzeba się rozwodzić. W chwili kiedy go żegnamy, pamiętajmy może człowieka, który zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń. „Udało nam się nie skomplikować sobie nawzajem życia (mówię to całkiem świadomie) w dużej mierze dzięki temu, że ciągle mnie nie było w domu” – żeby tak powiedzieć o sobie, trzeba mieć naprawdę sporo odwagi. „Pewnie nie bylibyśmy tak spokojni, gdyby nie fakt, że mama opiekowała się domem przez nasze pierwsze 20 lat. Robiła to z przyjemnością, bez żalu”– dodawała w wywiadzie dla „Gali” jego córka Katarzyna. A on robił to, co kochał, i mógł fantastycznie rozwijać się jako muzyk. W wywiadzie z okazji nagrania wspólnej płyty z zespołem Mitch&Mitch wspominał z salwami śmiechu swoje początki w zespole Czarne Perły. „Ten bigbitowy zespół to był czad. Grałem na trąbce i śpiewałem drugie głosy. A chłopaki łoili na gitarach elektrycznych. Świetna muzyka i fajne teksty. Grał z nami Wiesiek Żakowicz, ten, który był w składzie Niebiesko-Czarnych. Mieć kogoś takiego w zespole, to był wtedy szpan… Nie chcę zanudzać, ale tymi Perłami uderzyliście w moją sentymentalną duszę. Jako skrzypek miałem wtedy wybór: mogłem wyjechać na pięcioletni kontrakt do Leningradu, w którym codziennie po sześć godzin ćwiczyłbym Brahmsa. Mogłem też regularnie latać do Wiednia, Genewy, Paryża i na Kubę. Co byście wybrali? No właśnie. W ten sposób zacząłem jeździć z Ewą Demarczyk po największych estradach świata, grając dla najbogatszych ludzi świata. I to właśnie wtedy nauczyłem się porządnie grać”. Jednak, jak zwykł mawiać, „mętne wody show-biznesu” są niezbadane i po jakimś czasie pracował na saksach. „W czasie niemieckiej trasy z Markiem i Wackiem całymi nocami graliśmy w kości. O dojczmarki. Najmłodszy w zespole był Janek Pospieszalski. Jego zadanie każdego ranka było takie samo: zbierał wypite hotelowe miniflaszki po 12 marek, skoro świt zasuwał z nimi do Aldiego, porównywał i wymieniał na takie same za 4 marki (śmiech). Co to był za czas! Niemcy nosili nas wtedy na rękach. Bankiety, bankiety, bankiety… Za jedno tournée kupiłem sobie Volkswagena Diesla 1600. Potem policzyłem, że musiałbym grać w orkiestrze 60 lat, żeby pozwolić sobie na takie auto”.
Nie zostać durniem
Dużo dystansu i autoironii. Chociaż i coraz więcej refleksji:
„Czego Ci życie nie dało?” – zapytała w wywiadzie dla „Pani” Małgorzata Domagalik.
„Nie dało mi życia. Przez karierę. Mnie to tyle zdrowia kosztowało od początku. Nie ma nic za darmo, okazuje się. Cały czas ta pogoń za sukcesem” – odpowiedział. Romanse? Zdrady? „Jestem mężczyzną z krwi i kości, artystą pełną gębą. I pewnie, że bym chciał, ale po występie, brawach, kiedy gasną światła, zawsze w końcu pojawia się pytanie: co będzie jutro? Muszę być przykładem dla wszystkich słuchaczy Pszczółki Mai, których usypiałem przez kilka pokoleń. Aby dziadek Zbyszek nie okazał się durniem na starość” – spuentował liczne pytania o przypisywane mu romanse z kobietami ze świata show biznesu. Postawił bardzo na budowanie rodzinnych więzi: „Jeśli ktoś chciałby zrobić krzywdę moim bliskim, nie zawahałbym się przegryźć mu grdyki. Nie wiem, czy to jest po chrześcijańsku, ale tak właśnie ze mną jest”. Zdawał sobie jednak sprawę z blichtru współczesnego świata i na pewno nie przechodził nad tym do porządku dziennego. „Czasem jest tak, że ludzie słyszą genialnego muzyka, ale na nich to nie działa. Im trzeba powiedzieć, że on jest genialny, i dać mu jakąś nagrodę. Wtedy wiedzą, że on jest genialny. Strasznie dużo jest rzeczy, które są pseudo, nadmuchane, żeby tylko było wydarzenie. I to jest zbójeckie prawo! Niech będą takie imprezy, tylko dlaczego nikt nie słyszy, że ten facet nie musi wygrać żadnego festiwalu, żeby udowodnić, że jest świetny. Przecież to słychać. Tego trzeba się nauczyć, żeby odbierać, że on jest świetny” – mówił w rozmowie z Małgorzatą Domagalik.
Jasne punkty życia
Był jednak spokojny, że osiągnął najważniejsze: osobisty sukces. „Jestem pewien, że jeśli mnie sparaliżuje, to jedna przez drugą będą przeskakiwać, by mi pomóc. Nocnik i szklankę herbaty podać. A jeśli będę widział, że nie chce im się podejść, to natychmiast odejdzie ode mnie uczucie pragnienia. Żartuję, ale tak serio uważam, że my wszyscy jesteśmy z sobą szczęśliwi. Mamy co jeść, ręce i nogi, mamy pokorę, umiemy się dzielić – to jest najważniejsze. Bardzo współczuję ludziom, którzy nie potrafią cieszyć się z tego, że można zrobić innym przyjemność. To wielka kara. Lądują w przepięknych willach z drutem pod napięciem oraz obstawą. Samotni...”
Czy ludzie mają przeczucia dotyczące śmierci? Chyba czasami tak. Ważne, jeśli wykorzystają je po to, aby dobrze się do niej przygotować. „Nie myślałem, że pożyję dłużej niż 40. Więc to i tak cud. Mama zmarła, gdy miała 52 lata, a ja mam dużo z niej. Pszczółka Maja swoje zaśpiewała. Przede mną pewnie z 10 lat. Mam w sobie dużo pokory. Staram się znajdować jasne punkty życia. Więc myślę, że gdyby coś się stało jutro, pojutrze, to się płyta lepiej sprzeda (śmiech). Żyłem w przerażeniu, że nie będzie mnie na coś stać, że nie zdążę, nie dam rady. I nie pomogą żadne nagrody czy honory, zawsze ten robak będzie we mnie siedział. Spokój, który już powinienem osiągnąć, oddala się ode mnie. Nadal coś mnie goni, czuję się niespełniony. Podobno wyglądam na zarozumiałego, złego bufona, a jestem otwarty i wesoły. Unikam konfliktów, bo szkoda na nie czasu. Staram się być dobry. Z pobudek czysto egoistycznych. Chcę iść do nieba” – mówił niecałe osiem lat temu. 30 maja zaczynam kolejny rok życia, a on formalnie przechodzi do Lepszego Świata. Mam nadzieję, że spotkam się z nim i pośmiejemy się z naszych uwag o życiu.