Dolina Baka to inaczej biblijna „Dolina łez”, miejsce płaczu i cudów przemiany. Zanim do niej trafili, doświadczyli wiele. Przechodząc przez nią, odkrywają coraz to nowe zadania. Owocują, robiąc dobre rzeczy. Jest zupełnie jak w psalmie: dolina łez zamienia się w źródło.
Ludzie z gitarą
Marta i Grzegorz Kicińscy poznali się dzięki muzyce. – Byłem na liturgii neokatechumenalnej, siedziałem z kolegą w pierwszej ławce, ale w głowie mierzyłem się z decyzją, czy w ogóle zostać w Kościele. Taki zbuntowany student. Wtedy przyjechała jakaś dziewczyna, miała zaśpiewać Zmartwychwstał Pan. Kolega nachylił się do mnie i zapytał: „Ty wiesz, że ona jest chora na cukrzycę?”. Miałem wtedy taką wiedzę medyczną, że byłem przekonany, że ona zaraz umrze, bo na cukrzycę to się umiera, prawda? A ona tu wychodzi i śpiewa o śmierci, gdzie jest jej zwycięstwo… Już wcześniej miałem się nauczyć neokatechumenalnych pieśni, więc ktoś wpadł na pomysł, żebym pojechał się uczyć do niej.
– Kiedy przyszedł do mnie pierwszego wieczoru, tata mrugnął oczkiem i powiedział: – To zacznijcie od Przyjdź z Libanu i sobie poszedł – śmieje się Marta. – A to jest tekst z Pieśni nad Pieśniami. Grzegorz miał wtedy fajną gitarę, ja wyjęłam skrzypce i zaczęliśmy grać. Nasza znajomość zaczęła się od h-moll, naszego ulubionego akordu.
– W ogóle rozmawialiśmy ze sobą muzyką – dodaje Grzegorz. – Nie było „jak się czujesz?”, tylko „w jakim jesteś akordzie. Zaczęło się od melancholijnego h-moll, potem były różne subtelności. Radosne C-dur też się zdarzało, ale to już wtedy, gdy się zorientowałem, że się zakochałem. Zresztą za dużo powiedziałem, że się zorientowałem. Po prostu zacząłem robić dziwne rzeczy! Prowadziłem studenckie życie, nie miałem ani grosza na prezenty…
– Zrobiłeś mi w połówce po orzechu włoskim pięciolinię z nitek, a na niej przyklejoną nutkę h z jakiegoś ziarenka! – śmieje się Marta.
Ludzie pocieszenia
Z zakochania wyrosła miłość, z miłości małżeństwo, potem przyszedł czas na dzieci. Pierwszy był Barnaba. Jego imię nie jest przypadkowe, oznacza „syna obietnicy i pocieszenia”. W ósmym tygodniu ciąży Marta została przewieziona do szpitala z ciężkim krwotokiem. Szpital był wtedy w remoncie, nie było noszy, musiała chodzić po schodach i jakimiś tunelami, lekarze byli oschli i niespecjalnie entuzjastyczni wobec poczętego życia. Dziś Marta i Grzegorz wspominają, że wyglądało to tak jak na froncie. Lekarze stwierdzili, że dziecko nie żyje. Położyli Martę na oddziale i kazali czekać na samoistne poronienie. Kiedy nie nadeszło, zdecydowali o zabiegu, uznając, że dalsze czekanie zagraża jej życiu. Przyszedł poproszony ksiądz, odprawił Mszę św. przy łóżku, udzielił namaszczenia chorych. To był czas, gdy ludzie niespecjalnie jeszcze wiedzieli, jak można pochować takie maleństwo, ale ksiądz dowiedział się, co i jak. Kazał im załatwić jakieś małe pudełko. Gdy tuż przed zabiegiem powtórzono USG, okazało się, że serce dziecka bije.
Po Barnabie była Łucja: „światło”. Potem Rut: „przyjaciółka Boga”. Wreszcie Rita – „perełka”.
Ludzie łez
Gdzieś między Łucją i Rut pojawił się w małżeństwie kryzys. – Byłem wtedy bardzo zbuntowany na moje życie, na moje małżeństwo – wspomina Grzegorz. – Wydawało mi się, że Bóg na pewno nie jest moim przyjacielem. Nie mogłem wątpić w Jego istnienie, za dużo było faktów. Ale pamiętam tę straszliwą pewność, kiedy wiesz, że ktoś jest od ciebie potężniejszy i masz poczucie, że On cię nienawidzi. Że już na pewno stracił cierpliwość, że już jest na wszystko za późno. Wyłem wtedy do Boga, pytając: „Czego ode mnie chcesz?!”. To wtedy trafiliśmy do sióstr. To miejsce stało się naszą Doliną Baka.
– Ktoś nam polecił ten klasztor, kiedy wracaliśmy z wakacji – wspomina Marta. – Pojechaliśmy tam w jednym samochodzie, ale praktycznie oddzielnie. Nawet wtedy nie rozmawiałeś z siostrami. Poza tym, że ciasto dobre upiekły – śmieje się Marta.
– Wtedy nie miałem sił rozmawiać. Ale one kiedy widzą jakiegoś duchowego trupa, to się za niego modlą, natychmiast i bez dyskusji. Nie nawracają. Nie pocieszają. Nie gadają. Siedzą obok w milczeniu, przesuwając paciorki różańca. I było tak, jakby ktoś mi odpalił w głowie flarę. Nagle zobaczyłem straszliwe kłamstwo, w którym żyję. Realnie, choć tylko w krótkim rozbłysku zobaczyłem swoją winę. Jednocześnie poczułem się kochany: nie wtedy, kiedy się zmienię, kiedy wynagrodzę żonie krzywdy, kiedy zacznę z całego serca kochać dzieci, nie. Już teraz. Mogłem wtedy poprosić moją żonę o przebaczenie.
– A ja ciebie – wtrąca Marta.
– Kiedy ktoś mi mówił, że lekarstwem na wszystko jest Pawłowe „zawsze za wszystko bądźcie wdzięczni”, to myślałem: „Może dla ciebie, ale nie dla mnie!”. Wtedy, w tamtej jednej chwili łaski poczułem, że mogę spróbować. Co tam, przecież nic nie ryzykuję, najwyżej nikomu się nie przyznam! W tajemnicy przed wszystkimi podziękowałem za wszystko, nie pomijając żadnej klęski. I dziś mogę spojrzeć na swoje życie i nie przeklinać go.
– I to nie jest tak, że mamy na wszystko odpowiedź albo we wszystkim się zgadzamy. Teraz siedzimy sobie spokojnie, ale zdążyliśmy ze trzy razy już się dziś pokłócić – wtrąca z przekąsem Marta.
Ludzie modlitwy
Grzegorz pamięta, kiedy i dlaczego nauczył się grać na gitarze. – Mam starszego brata – wspomina. On zawsze był taki fajny, superharcerz, w czasie przemian prześladowany i wyrzucony z harcerstwa, potem lektor… A mnie było wstyd, bo ja pisałem wiersze. I myślałem sobie, że to jest takie strasznie niemęskie. Ale ciągle kombinowałem, co tu zrobić, żeby być blisko niego i jego fajnych znajomych. On potrafił do swojego pokoju zmieścić nawet dziesięć osób, a ja siedziałem w przedpokoju na pufie i słuchałem ich piosenek. Wtedy wymyśliłem, że nauczę się grać na gitarze lepiej niż on. W czasie dwóch tygodni opanowałem wszystkie akordy. Potem wiersze połączyły się z muzyką. Na początku naszej znajomości Marta dodawała muzykę do moich tekstów, ale z biegiem czasu zaczęła pisać swoje muzyczne modlitwy. Zanim jednak zaczęliśmy z tymi piosenkami robić coś razem i na poważniej, musiał przyjść kryzys małżeński, potem trzeba było przejść przez naszą symboliczną Dolinę Baka i dopiero teraz…
Śpiewają głównie w domu, żeby wyrazić to, co przeżywają. Czasem ból, czasem cichą radość. Albo żeby po prostu usłyszeć od siebie pełne podziwu: „Wow, co to za piosenka!”. Swoje śpiewanie nagrywają, dzielą się nim w internecie, myślą o płycie. Głównie jednak swoimi piosenkami się modlą.
– Nigdy nie pisałem piosenek, które by nie były modlitwą – tłumaczy Grzegorz. – Klasycznych koncertów też nie chcielibyśmy robić. Jeśli już, to coś, co nazywamy koncertem modlitewnym, żeby ludzie się włączali. Niech patrzą w górę, nie na nas, inaczej to jest bez sensu. Poza tym… Jeśli ktoś jest w takim stanie jak ja, kiedy pisałem te piosenki, jeśli ktoś budzi się w lęku, to nie pocieszy go to, że pójdzie na koncert. Nie pocieszy go, że ktoś poklepie go po ramieniu. Pocieszyć go może tylko Bóg. I zdarza się, że ktoś w takim straszliwym bólu włącza taką piosenkę – modlitwę, chodzi z nią przez cały dzień, wypłacze się ze wszystkiego i potem wraca do życia. Taki jeden człowiek, który odzyskał nadzieję, wystarczy za całą trasę koncertową.