Logo Przewdonik Katolicki

Na rękach do Santiago

Monika Białkowska

Przemierzyć pieszo ponad 500 kilometrów w upale, po górach – szaleństwo? A jak nazwać kogoś, kto postanawia pokonać taką drogę na jednej nodze?

Przygotowanie do drogi było standardowe. Trzeba zdobyć jakieś pieniądze na przelot i powrót: tu pomogli przyjaciele. Trzeba wybrać trasę: pomogły fora internetowe, na których Grzegorz Polakiewicz rozpytywał, która droga jest najbezpieczniejsza dla osoby niepełnosprawnej. – Ludzie uczciwie mówili: tędy nie nasz rady, u są kamienne mostki, tu trzeba przeskakiwać po głazach na rzece – tłumaczy.
Zdecydował się na połączenie dwóch krzyżujących się ze sobą gdzieniegdzie szlaków z Porto do Santiago de Compostela. Potem wystarczyło spakować plecak i wsiąść w samolot.
 
Zdjęciem z misiem
Najpierw poszedł z Porto do Fatimy. Tak trzeba było, w końcu to rok 100-lecia objawień. O tej drodze mówi niewiele, chce, żeby pozostała cicha i intymna. Zresztą szlaku jakubowego też trudno tam na niej szukać: nie ma tylu schronisk, mniej jest punktów, w których zbiera się pieczątki w specjalnym paszporcie pielgrzyma. Ale 250 kilometrów pozostało w nodze. W zasadzie bardziej w rękach niż w nodze, bo Grzegorz, opierając się na kulach, wszystkie bóle pielgrzymów odczuwał nie w stopie, ale właśnie na dłoniach. To one miały pęcherze, to one krwawiły, to na nich dwa miesiące później wciąż widać blizny.
Z Fatimy wrócił do Porto, żeby wyruszyć na Camino – w drogę do Santiago de Compostela. I żeby zaliczyć kolejne 230 kilometrów na rękach.
Początek drogi? Krępujący. Od pierwszych chwil na Camino Grzegorz nie był anonimowy. Trudno nie zauważyć pielgrzyma na dwóch kulach, bez jednej nogi. – Co chwilę ktoś do mnie podchodził. Najpierw przez kilka minut głosił laudacje, jakie to wspaniałe, niesamowite, amazing i crazy, a potem wygłaszał sakramentalne: „Mogę sobie z tobą zrobić zdjęcie? Ale tak, żeby było widać nogę, tę uciętą!” – wspomina Grzegorz. – Byłem autentycznie wkurzony i zmęczony. Kiedy wieczorem dotarłem do schroniska, siadłem tam sobie i mówię: „Panie Boże. Tyle dni szedłem do Fatimy i był święty spokój, nikt mnie nie zaczepiał. A tu nagle stałem się maskotką Camino, białym misiem, z którym koniecznie trzeba mieć zdjęcie. O co chodzi?”. I wtedy zrozumiałem, że wcale nie chodzi o mnie. Że nie idę tylko po to, żeby zrealizować swoje marzenie, ale żeby być Jego narzędziem, bo widać Bóg chce z tego coś dobrego wyprowadzić. I że nie przeszedłbym ani jednego dnia, gdyby nie było mi to dane. Wtedy sobie obiecałem, że będę dla ludzi dobry i cierpliwy i że dla każdego będę miał uśmiech, kiedy będą chcieli się fotografować, kiedy będą znów wieszali mi się na szyi i płakali.
 
Camino czy hospicjum
Grzegorz przyznaje, że paradoksalnie było mu łatwiej niż innym. Kiedy schroniska były już wypełnione po brzegi i odsyłały pielgrzymów gdzie indziej, dla niego zawsze znajdowało się miejsce. Nikt nie zamknął przed nim drzwi. – Często było mi wręcz głupio – przyznaje Grzegorz. – Ludzie zapraszali mnie wieczorami do swoich knajp czy domów na kolację, chcieli żeby z nimi posiedzieć i pogadać, nawet jeśli nie znaliśmy tego samego języka. To nie jest standard dla setek tysięcy ludzi, którzy rocznie przechodzą Camino. Ale też zrozumiałem, że muszę to przyjąć z pokorą. Nie ja to wymyśliłem, nie mogłem się ukryć. Jeśli tym ludziom w czymś to pomoże, to tym lepiej. Statystyki mówią, że w celach religijnych na Camino idzie tylko kilkanaście procent ludzi. Jeśli przeze mnie Pan Bóg chciał sobie te statystyki podwyższyć i zwrócić na siebie uwagę, to mogę się tylko z tego cieszyć.
Z negatywną reakcją spotkał się raz. Dwoje pielgrzymów nie wiedziało, że Grzegorz jest Polakiem. Kiedy przemoczeni do suchej nitki weszli do wypełnionego po brzegi schroniska, chłopak powiedział do dziewczyny: „Patrz! Tacy zamiast leżeć w hospicjum, tylko zajmują tu miejsce!”. Odpowiedziałem im po polsku, że gdybym miał leżeć w hospicjum, pewnie bym w nim leżał, a nie doszedłbym tu, gdzie doszedłem – mówi Grzegorz. – Potem gospodarze schroniska dowiedzieli się o naszej rozmowie i wyprosili tamtą parę, uznając, że zachowali się w sposób niegodny pielgrzyma, choć mówiłem, że nie mam żalu.
 
Podpaska w rękawiczce
Każdy pielgrzym wie, jak dbać o nogi. Noga Grzegorzowi nie dokuczała. Cały ciężar ciała (z dnia na dzień coraz mniejszy, w czasie pielgrzymki Grzegorz stracił 11 kilogramów) spoczywał na dłoniach, opierających się o kule. To właśnie dłonie doświadczały dokładnie tego samego co zbolałe stopy zwyczajnych pielgrzymów.
– Najważniejsze były rękawiczki, bez nich daleko bym nie zaszedł – tłumaczy Grzegorz. – Ale i one szybko się sfatygowały i przestały pełnić swoją rolę. Na szczęście pomagali ludzie po drodze. Każdy coś doradzał. Jacyś Francuzi oddali mi cały swój zapas opatrunków, tak zwanej „sztucznej skóry”, która absorbowała wysięk i amortyzowała nacisk. W rękawiczki upychałem watę, gazę. Jedna Portugalka podpowiedziała mi, żebym użył w tym celu podpasek, które okazały się rewelacyjne – mówi Grzegorz, a  ja się śmieję, bo to przecież stary patent na jasnogórskich pielgrzymkach.
W drodze, jak to na Camino, Grzegorz spotkał różnych ludzi. Był wśród nich znany amerykański profesor, którego żona uznała, że jest wariatem, wybierając się w taką drogę, ale kiedy zobaczyła zdjęcie męża z Grzegorzem, postanowiła, że we wrześniu też pójdzie na Camino. Spotkał Piotra z Warszawy, z którym raźniej było przejść przez wysoki i niebezpieczny (zwłaszcza dla chłopaka na kulach i z lękiem wysokości) most łączący portugalską Valençę i hiszpańskie Tuy i z którym zachwycał się niebiańskimi ciastkami w cukierni, nazwanej na cześć błogosławionego arcybiskupa męczennika „Oskar Romero”. Spotkał Francisco, Portugalczyka – gadułę, który co kilkadziesiąt minut zatrzymywał się na papierosa, co pozwalało Grzegorzowi chwilę odpocząć. Spotkał ojców karmelitów, którzy przyjęli go w swoim klasztorze w pokoju gościnnym, bo zauważyli doczepiony do plecaka medalik szkaplerza. W czasie drogi poznał też Brytyjczyka Davida, męczącego się ogromnie przez swoją ogromną posturę, który go uściskał i powiedział, że dzięki niemu odnalazł swoją motywację tej drogi. Spotkał grupę Hiszpanów, którzy przyznali, że sami często mieli kryzysy po drodze, ale kiedy widzieli, że on idzie i się nie poddaje, oni też się nie poddawali.
 
Piekielna góra
Przedostatni dzień drogi miał liczyć około 20 kilometrów z Herbón do Teo. To właśnie wtedy Grzegorza dopadło zapalenie barku i ścięgien w prawym boku. Każdy krok wyciskał nie tylko pot, ale i łzy bólu. – Powiedziałem wtedy: „Panie Boże, nie! Nie rób mi takiej lekcji pokory! Przeszedłem prawie 500 kilometrów, nie poddam się na tych ostatnich!” – mówi Grzegorz. – Targowałem się z Nim wtedy i mówiłem, że jak chciał, żebym odpadł, trzeba było to zrobić na drodze do Fatimy, a nie przedostatniego dnia!”.
Zawziął się. Wszedł do jakiegoś baru, wycisną wszystkie tabletki przeciwbólowe, jakie miał, popił wodą, zamówił kawę. Potem poszedł dalej, do Teo. To znaczy: myślał, że idzie do Teo. Wspiął się na wielką górę, którą mijające go Niemki nazywały piekielną. Kiedy usiadł i włączył GPS, żeby sprawdzić, ile pozostało do noclegu, okazało się, że pomylił drogi i choć przeszedł 11 kilometrów, ani trochę nie zbliżył się do celu. Teo zostało daleko z boku. Przed nim była droga pod górę i przez las, 9 kilometrów do schroniska, bez jedzenia i bez wody. – Zacząłem potrząsać telefonem, bo wtedy jeszcze głęboko wierzyłem, że GPS się myli – śmieje się Grzegorz. – Potem zapłakałem rzewnie i powiedziałem Panu Bogu, że skoro już do tego dopuścił, to teraz niech mnie wyprowadzi. Kiedy dotarłem do najbliższego schroniska w Milladoiro, musiałem wyglądać jak zjawa, bo pani nawet nie poprosiła mnie o dokumenty, ale od razu zaprowadziła do dormitorium. Ale kiedy następnego dnia budzik zadzwonił o wpół do piątej, wyrwałem w stronę Santiago jak nowo narodzony.
 
Podejrzany typ
Wprawdzie z innej strony, niż planował, ale Grzegorz dotarł w końcu do sanktuarium św. Jakuba. W samo południe odprawiana tam była Msza św. Kiedy wychodził z katedry, ktoś złapał go za ramię.
–  Spotkałem tego chłopaka poprzedniego dnia w barze. Wtedy bałem się do niego odezwać – wspomina Grzegorz. – Wyglądał jak typowy recydywista, wytatuowany, straszny. Kiedy wychodziłem, on sam do mnie zagadał. Powiedział, że pewnie jeszcze się spotkamy. Teraz w Santiago stał przede mną już nie podejrzany typ, ale radosny i pogodny człowiek. Okazało się, że czekał na mnie już poprzedniego dnia, i potem od świtu, tak bardzo poruszyło go moje świadectwo. W tym czasie, po dziesięciu latach, poszedł do spowiedzi. Kiedy mi o tym powiedział, rozpłakałem się, on się rozpłakał, dwa stare chłopy rzucił się sobie w ramiona – mówi Grzegorz. – Jeśli to właśnie o tego człowieka chodziło w tej drodze, żeby on przeżył sakrament pojednania, to przeszedłbym wszystko jeszcze raz, ten lęk, ten niepokój, ten ból i to zmęczenie. Zrozumiałem wtedy, że nawet jeśli nie rozumiem, co się w danej chwili dzieje, to nie trzeba Panu Bogu zadawać pytań. Wystarczy Mu zaufać, bo za tym, czego my nie rozumiemy, stoi jakieś konkretne dobro. I nie wiemy, kiedy i jak Bóg się nami posługuje.
 
Pod parasolem
– Kiedy wracałem autobusem do Porto, przez całe trzy godziny płakałem tak, że pani siedząca obok nie wytrzymała i chciała mi dać jakieś leki na uspokojenie – wspomina Grzegorz. – A dla mnie to było oczyszczenie, łzy wielkiej radości, ale też i żalu, że to już koniec. A może wcale nie koniec, tylko początek? Zobaczyłem, że kiedy się Panu Bogu zaufa, to można dostać wszystko. Ludzie mówili mi, że jestem szalony, idąc na Camino, w dodatku sam. I owszem, były odcinki, na których nie było dostępu do porządnej drogi i gdyby coś mi się stało, nawet karetka nie miałaby jak dojechać. Ale wtedy uświadamiałem sobie, jakim jestem szczęściarzem, jaki parasol z nieba mam nad sobą rozłożony. W tej drodze nie było nic mojego poza decyzją, żeby pójść. O całą resztę Pan Bóg się zatroszczył. Każdy dzień to były dla mnie rekolekcje. Nauczyłem się wdzięczności za najdrobniejsze rzeczy: za chusteczkę, za łyk wody. Często łapię się na poczuciu, że coś mi się należy. Nic mi się nie należy, za wszystko mam być wdzięczny! Nauczyłem się też radości z drobnych rzeczy, z tego, że mogę iść, że mam wokół siebie piękną przyrodę, że są ludzie, którym nie jestem obojętny.
Czy coś by zmienił, gdyby miał przejść Camino raz jeszcze?
– W pierwszym odruchu pomyślałem, że bardziej bym pilnował drogi, żeby nie zgubić się tak strasznie przedostatniego dnia – mówi Grzegorz. – Ale nie. Nic bym nie zmienił. Trzeba dać się prowadzić Bożemu, a nie własnemu GPS-owi. Bo z tego, a nie z chodzenia własnymi ścieżkami, wyrasta konkretne dobro.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki