Logo Przewdonik Katolicki

Dopóki utrzymam gitarę

Monika Białkowska
Fot.

Umawiamy się na rozmowę po południu, kiedy wraca zmęczony ze szkoły. Mówi, że granie niekoniecznie ułatwia pracę wprawdzie młodzi łatwiej nawiązują z nim kontakt, ale kiedy widzą, że ksiądz jest na luzie, nie wyobrażają sobie, że może stawiać wymagania. A on stawia. W niedzielę daje koncert, a w poniedziałek wchodzi do klasy z dziennikiem albo jak co dzień staje przy...

Umawiamy się na rozmowę po południu, kiedy wraca zmęczony ze szkoły. Mówi, że granie niekoniecznie ułatwia pracę – wprawdzie młodzi łatwiej nawiązują z nim kontakt, ale kiedy widzą, że ksiądz jest na luzie, nie wyobrażają sobie, że może stawiać wymagania. A on stawia. W niedzielę daje koncert, a w poniedziałek wchodzi do klasy z dziennikiem albo jak co dzień staje przy ołtarzu, żeby odprawić Mszę św. Ks. Piotr Koczorowski, wikariusz z parafii pw. bł. Radzyma Gaudentego w Gnieźnie, jest jednym z założycieli zespołu „Pinokio Brothers” – zespołu, w którym grają sami księża.


Właśnie zdążył zjeść obiad, mamy więc chwilę, zanim rozpocznie się wieczorna Msza św. Siedzimy w pokoju, który przypomina nieco salę prób: trzy z czterech kątów zajmują instrumenty, skrzynie i aparatura nagłośnieniowa. Wszystko oznaczone biało-czarnymi naklejkami z rysunkiem chłopca z długim nosem i z koloratką.

Pinokio – to dlatego, że kłamiecie?
– Różne były próby interpretacji. Że muzyka jest drewniana na przykład. Na jakimś koncercie konferansjer mówił, że Pinokio to był chłopiec, który szukał miłości… Ja to interpretuję raczej w tym kierunku, że każdy człowiek jest kłamcą – ale to gorszy niektórych (śmiech).

A serio?
– W seminarium poznańskim, które kończyłem, przygotowano kiedyś kabaret pt. „Pinokio Brothers” i ta nazwa została mi w głowie. Leżałem potem chory na infirmerii – trwały akurat rekolekcje, a chorzy mieli podłączony głośnik. Na zakończenie rekolekcji miała być adoracja z oprawą muzyczną. Kiedy usłyszałem, jak chłopaki stroją instrumenty, pomyślałem sobie o nich, że to tacy właśnie Pinokio Brothers… I nie wytrzymałem, założyłem szybko sutannę na piżamę, złożyłem klarnet i pobiegłem grać z nimi. Na początku nie używaliśmy tej nazwy jako oficjalnej, ale skoro już ludzie nas znali jako „Pinokio Brothers”, to się tego zaczęliśmy trzymać.

Jesteście rzeczywiście „brothers”? Jak bracia? Nie kłócicie się?
– Teraz dopiero, po latach istnienia zespołu, zaczynamy się kłócić! Dojrzeliśmy muzycznie, każdy z nas się dokształca… Każdy z nas dochodzi powoli do własnego stylu, własnego brzmienia – i te brzmienia są różne. Reszta zespołu jest dość układna, jeśli chodzi o styl muzyczny – największe tarcia są na linii gitarzysta-basista, czyli między mną a Konradem. Ja lubię muzykę progresywną, progresywnego rocka, zespoły, które nie piszą piosenek w układzie zwrotka-refren, ale większe utwory, tworzące całość. A Konrad lubi właśnie piosenki, najlepiej jak najgłośniejsze (śmiech).

Z tego co słyszymy na koncertach, na razie jego zdanie wygrywa?
– Na koncertach trudno jest grać jakąś ambitniejszą muzykę, ludzie nie będą tego ani rozumieli, ani słuchali… Takie rzeczy można grać w klubach, a nie tam, gdzie my gramy – przy okazji festynów czy innych wydarzeń diecezjalnych.

Czyli momentem bardziej konfliktowym są próby?
– Próby są przede wszystkim wydarzeniami zdecydowanie ciekawszymi niż koncerty! Fakt, że zespół zjechał na próbę w całości, notujemy w specjalnych kronikach (śmiech). Jeśli uda nam się zjechać raz na dwa-trzy miesiące, to naprawdę jest już super. I wtedy gramy cokolwiek, żeby tylko być razem – bo stare rzeczy mamy tak opracowane, że nie chce nam się ich powtarzać, a na nowe nie ma czasu. W wakacje chcieliśmy trochę popracować, ale najpierw jeden był na pielgrzymce, potem drugi, ktoś miał wyjazd z młodzieżą, ktoś urlop w innym terminie… Mamy w planach nagranie płyty, ale to też będzie musiało poczekać…

Czas to w takim razie problem numer jeden. Co jeszcze jest trudne?
– Koncert to wysiłek organizacyjny: trzeba zapakować masę sprzętu, dojechać, dopasować wszystko do obowiązków w parafii. Jesteśmy na szczęście w tej sytuacji, że przebywamy w dużych parafiach, gdzie zawsze można się z kim zamienić tak, żeby udało się wyjechać. Mój proboszcz już po pierwszym koncercie był zadowolony z tego, że gram – ale staram się tego nie nadużywać, nie zaniedbywać obowiązków, terminy koncertów ustalamy dużo wcześniej…

Warto tak zjeżdżać się Wam z tylu stron, żeby pograć razem przez chwilę?
– Warto. To po pierwsze odskocznia od codziennych obowiązków kapłańskich. To ważne: jesteśmy mężczyznami, a mężczyźni muszą mieć jakąś pasję. I to jest pasja, która rzeczywiście pochłania: Grzegorz studiuje na Akademii Muzycznej, ja ostatnio ćwiczę do dwóch godzin dziennie na instrumencie. Jakkolwiek kochamy kapłaństwo, to ono, jak każde powołanie, również małżeńskie, po okresie zachwytu niesie ze sobą szarą rzeczywistość. I kapłaństwo jest piękne, ale wiąże się też z codziennym oraniem ziemi i serca pod zasiew słowa Bożego, co bywa męczące zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Tu możemy odpocząć w tym, co lubimy najbardziej, czyli w muzyce.

A ewangelizacja?
– Ten wymiar jest, choć szczerze mówiąc nie mamy poczucia szczególnej misji. Na początku to było silniejsze, byliśmy zainspirowani muzyką uwielbieniową, graliśmy w kościołach… Z czasem zaczęło to przybierać formę bardziej koncertową. Gramy tak jak potrafimy, a w trakcie pojawia się jakieś przesłanie, słowo. To dociera do ludzi, pokazuje im nowy obraz Kościoła i to jest dla nas ten wymiar ewangelizacyjny. Ale nie chciałbym dopisywać do tego jakieś wielkiej teologii.

Pisał o was ostatnio „Przekrój”, była ekipa TVN-u. Rośnie wokół was otoczka sławy, sukcesu. Nie boicie się tego?
– Pragnę tego! (śmiech) To cieszy – ale może być też pobudką do próżności. To nie ma znaczenia, gdzie o nas piszą – nawet „New York Times” może, jeśli zechce – ważne jest, jak my do tego podchodzimy. Dzięki mediom możemy zaistnieć szerzej. I nie jest to kwestia gwiazdorstwa, ale docierania z muzyką i jej przesłaniem do kolejnych kręgów i środowisk. Możemy być ukazani bardzo różnie – ale św. Paweł mówił, że czy obłudnie, czy szczerze, ale Ewangelia będzie zwiastowana. I nawet jeśli np. TVN nastawiona jest całkowicie na komercję, to przecież ma bardzo szeroki zasięg i jest narzędziem, więc dlaczego z tego narzędzia nie skorzystać, żeby pokazać coś pozytywnego, podzielić się doświadczeniem wiary?

Ale pokazywanie się w takich mediach przynieść wam może posądzenia o próżność…
– Jeśli już czegoś się boję, to tego, że ta próżność rzeczywiście może się w sercu zrodzić… A posądzenia to problem ludzi, i oni muszą sobie z tym poradzić. Gdybym się przejmował wszystkimi posądzeniami, musiałbym nie wychodzić z domu. A i tak byłoby to niebezpieczne, bo wtedy by pytali, co on w tym domu robi? (śmiech). Jedyne, nad czym trzeba czuwać, to nad własnym stosunkiem do tego, co się dzieje.

Co jest najważniejsze w zespole? Po co to wszystko?
– Każdy z nas pewnie by odpowiedział inaczej – dla mnie to przede wszystkim wspólnota, której doświadczam mimo fizycznej odległości. Nauczyliśmy się wyczuwać siebie w muzyce, na scenie, i tak jest też w życiu. Mimo świadomości naszych słabości spotykamy się z totalną akceptacją. My tam nawet dużo o Panu Bogu nie rozmawiamy – ale On jest, wiesz? To bardziej doświadczenie, niż słowa… Tak pół żartem, pół serio to wiem, że kiedy zaczynam coś kombinować w swoim życiu, to nie powinienem się do nich zbliżać, bo oni natychmiast będą wszystko wiedzieli. I zdarzało się, że kiedy któryś miał kłopoty, to bycie razem bardzo pomagało. Właśnie to z mojego punktu widzenia jest w tym wszystkim najważniejsze.

Jak długo będziecie grać? Do emerytury, czy jeszcze dłużej?
– To zależy, jakie zadania przewidział dla mnie Kościół! (śmiech). The Rolling Stones mają po sześćdziesiątce i jeszcze grają! Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym grał jako proboszcz – gdybym został biskupem, na co się nie zanosi, byłoby już trudniej (śmiech). To będzie widać, kiedy się coś będzie kończyć. Na razie się na to nie zanosi i mam nadzieję, że dopóki zdołam utrzymać gitarę – będę grał.



„Pinokio Brothers” to zespół istniejący od roku 2000. Gra muzykę różnych gatunków – od klasyki rocka, poprzez muzykę rozrywkową po „mocniejsze uderzenie”. W repertuarze ma utwory powszechnie znane oraz kompozycje własne. W skład zespołu wchodzi ks. Piotr Koczorowski z Gniezna (gitara basowa, nieoficjalny kierownik muzyczny), ks. Konrad Rapior z Poznania (gitara), ks. Jacek Zjawin z Poznania (gitara), dk. Marcin Cieślak z Ostrowa Wlkp. (perkusja), ks. Grzegorz Mączka z Jarocina (instrumenty klawiszowe, wokal) oraz od 2006 roku również Julia Stolpe z Kościana (wokal). W przygotowaniu jest strona internetowa poświęcona zespołowi www.pinokiobrothers.pl – tam znaleźć będzie można materiały z koncertów, historię zespołu, sylwetki muzyków.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki