Logo Przewdonik Katolicki

Zrobimy wam terapię

Michał Bondyra
Zespół Na górze / fot. R. Woźniak

Wymykają się schematom. Po latach wspólnego grania weszli na taki pułap, że niepełnosprawność trzech członków bandu Na Górze jest dziś nie łatką, a ich wyróżnikiem wśród innych rockowych kapel.

Nominowany do Oskara za swój dokument Królik po berlińsku Bartek Konopka chciał o nich zrobić reportaż z okazji jednej z rocznic Okrągłego Stołu. Dla niego zespół Na Górze to namacalny przykład naturalnej integracji, dogadywania się między sobą mimo wielu różnic. Wojtek Retz, twórca i tworzywo rockowej kapeli z Piły, mówi mi o tym w piwnicy dawnej siedziby PZPR. To tu swoje próby ma zespół Na Górze. Mamy czas tylko do 18.30, bo po nich próbę zaczynają Strachy na Lachy.
 
Spontan
Wygłuszony ledwie 15-metrowy pokój z trudem mieści piątkę muzyków, ich perkusję, keyboard, gitary i statywy. Dziś zaczynają od coveru Apteki. Pierwsze gitarowe riffy i Wojtek śpiewający Choroba zwana miłością. Za chwilę dołącza się Jacek na basie, tempa nadaje na perkusji Robert. – Ja wchodzę na refren – rzuca zza klawiatury syntezatora Kris. – Tak, tam jest e, g, a. Kojarzysz? – mówi Wojtek i dodaje: „Gramy akordami cztery razy to samo, bez wokalu, a potem jest solówka”. Wokal to domena Adama. Świetna, głęboka barwa, choć niewyraźne słowa. Wszystko brzmi jakoś znajomo… W klimacie Strachów Na Lachy. Nic dziwnego, Mariusz „Maniek” Nalepa i Longin „Lo” Bartkowiak, dziś fundamenty tej znanej kapeli, zaczynali w Na Górze. – Kiedyś tych prób nie było wcale. Na koncertach pełen spontan – zaskakuje Wojtek. Wspomina jak Longin, który dogrywał się z basem na pierwszej kasecie, pojawił się na koncercie w Chodzieży: „Tylko nie słuchaj jak jest na kasecie. To, czy dziś zagramy dwie, czy trzy zwrotki zależy tylko od chęci chłopaków”.
 
Nie łatka
Na Górze nie zawsze grali w piwnicy. Nawet nie w Pile, a w Rzadkowie. Tam terapeuta z Chodzieży zaczął robić z mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej o głębokiej niepełnosprawności… teatr. – DPS był na wzgórzu, a że lepiej brzmi „na górze” to tak go nazwałem – mówi Wojtek. Opowiada, że każdy spektakl to piętro wyżej: najpierw grał z niepełnosprawnymi razem na scenie, potem kierował nimi spoza niej, wreszcie widząc aktorskie zacięcie Adama, stworzył przedstawienie z jego improwizacji. Początkowe spektakle były bez słów, w ostatnim Adam wypowiedział na scenie swój pierwszy, autorski tekst. Łączyło je jedno; do wszystkich Wojtek i Maniek grali muzykę na żywo. Gdy Robert Wasiak zaczął wystukiwać rytm, a Robert Bartol nucić zasłyszane melodie, jasnym stało się, że trzeba to wykorzystać. Wojtek dziś patrzy na to, jaką drogę przeszedł tworzący się wtedy zespół i czasem nie dowierza. – Osiągnęliśmy taki pułap profesjonalizmu, że niepełnosprawność części z nas nie jest dla nas łatką, a oryginalnym wyróżnikiem na tle innych grających rocka kapel – przyznaje.
 
Szuflady
Nie znoszą być szufladkowani. Pewnie dlatego ich rock ma domieszki folku, a koncertują od parafialnych festynów po… paradę równości. Potrafią zagrać z Armią czy Arką Noego, ale i Michałem Wiśniewskim czy Apteką. Z Kultem, Hej czy Wodeckim albo PabloPavo. Zaśpiewać poezję ks. Jana Twardowskiego, ale i Chorobę zwaną miłością. – Jesteśmy otwarci na każde środowisko, nie szufladkujemy się jako zespół katolicki, bo nie chcemy być poddani konotacjom politycznym – mówi Wojtek. Pewnie też dlatego, że w zespole nie brakuje regularnie praktykujących katolików (Adam), szukających swojej drogi do Boga (Wojtek), czy przyjmujących Dekalog jako wartość uniwersalną (Kris czy agnostyk Jacek). To wszystko nie przeszkadza im grać tak, że w oszczędnych, ale głębokich w przekazie słowach, podlanych melancholią zmieszaną z pozytywną energią, Boga czuć na kilometr. – Fajnie, że tak czujesz, bo dla mnie to bardzo ważne. Boga traktuję jak przyjaciela, jednak bez zbędnej czołobitności, bez instytucjonalnych ram – tłumaczy Wojtek. Początkowo nie chciał też, by jego zespół wrzucano do worka z etykietą „niepełnosprawni”. – Niepełnosprawny to taki, który dostaje oklaski nie za to, jak coś robi, ale że mimo wszystko w ogóle robi. Poza tym z gruntu musi grać za darmo, a my mamy swoje stawki – śmieje się. Mimo to też grają często za darmo, ale nie wtedy, gdy na tej samej scenie pełnosprawna artystka ze stolicy bierze za występ „grubą kasę”.
 
Showman
Nikt na koncertach nie robi takiego klimatu jak Adam Kwiatkowski. Typowy showman. „Teraz zrobimy wam terapię!” – zaczął kiedyś koncert. Ma mocny, głęboki głos, nie pisze, nie czyta, często przekręca słowa. Tak było, gdy Wojtek napisał własną wersję Satysfakcji Rolling Stonesów. – Cały tekst zamykał się w zdaniu: „Jestem cały pogrążony w satysfakcji”, a on mnie źle zrozumiał i wyszła druga zwrotka „Jestem cały pogryziony satysfakcją” – wspomina. Wojtek nie ukrywa, że choć jest miłośnikiem ascetycznego wyrazu w sztuce, proste teksty pisze z myślą o słabej pamięci Adama. – Chodzi o to, by to ogarnął. Unikam zbitek „szcz’”, bo są dla niego nie do przeskoczenia – tłumaczy. Adam potrafi porwać publiczność, czasem jednak tak się wkręci, że Wojtek musi go tonować. – Fajnie, jak coś krzyknie, ale jak zaczyna robić to ponad miarę, do tego na wysokich częstotliwościach, to bolą uszy. Wtedy wystarczy, że powiem: „Uważaj” i wszystko wraca do normy – ilustruje. Przebojowość Adama jest godna podziwu. To ona pcha go do stworzenia własnego teatru. To też dzięki niej w 1995 r. dołączył do świętującej rok istnienia kapeli. – Sam przyszedł i poprosił, że chce spróbować – wspomina Wojtek. Z sukcesem realizuje się w przedszkolnej kuchni. Nosi ciężkie gary, zmywa naczynia, kroi warzywa. – Jest tam faktycznie przydatny, więc gdy bierze urlop na wyjazd z zespołem, kucharki zaczynają rzucać mięsem – śmieje się Wojtek.
 
Bez nut
Nut nie czyta Krzysiek Nowicki vel Kris. Zamiast zapisu na pięciolinii ma tylko litery. – Zwykle jest tak, że mówię do Krisa, by położył gdzieś na klawiaturze rękę. Tak powstają pierwsze dźwięki, które potem rozbudowuję – tłumaczy Wojtek. Często jednak doda coś od siebie. – Gdy w składzie był Maniek i Lo, grał tylko solówki, dziś ma masę roboty i gra już akordami – przyznaje. Na koncertach jest stonowany. Na scenie schowany, nieśmiały. Przeciwieństwo Adama. W zespole jest od 13 lat. Zastąpił grającego na cymbałkach Roberta Królskiego. – Gdy zrobiło się dużo koncertów, to graliśmy je głównie w weekendy. Robertowi to przeszkadzało, bo był ministrantem. Zrezygnował z grania w kapeli, bo dla niego ważniejsza była służba przy ołtarzu. Podoba mi się, że tak radykalnie zadecydował – wyjaśnia Wojtek. Krzyś do zespołu przyszedł z chodzieskiego Warsztatu Terapii Zajęciowej. – Grałem wtedy jakąś kolędę i tak mnie wyhaczyłeś – mówi dziś do Wojtka. Jak wszyscy w zespole jest samoukiem, jak nikt inny fanem gier komputerowych typu RPG. Jest też świeżo upieczonym mężem, który marzy o jednorodzinnym domku.
 
Rączka gra
Bez niego ten zespół nie miałby sensu – mówi wprost o Robercie Wasiaku Wojtek. Nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu. W jego małym niepełnosprawnym ciele drzemie czysty geniusz perkusji. – On w ogóle nie ćwiczy. Bywało tak, że nie spotykaliśmy się przez dwa miesiące, a on przychodził i po prostu grał – Wojtek ze śmiechem wspomina, jak podczas jednego z przedstawień zaczął wystukiwać sobie rytm łyżeczkami. Pierwszy koncert zagrał już pałkami, ale na kartonowym pudle. Koncerty kocha, to przecież dla niego inny, lepszy świat, oderwanie od prozy DPS-u. Robert ma nawyk: co chwila całuje biceps to lewej to prawej ręki, niczym Gus z kultowych Pingwinów z Madagaskaru. Dodaje przy tym: „Rączka gra”. Obie grają. I to jak. – Nie dość, że rączki wymiatają, to ma tak umięśnione nogi, że choć na próbach chcielibyśmy grać ciszej, przez Roberta się nie da – śmieje się założyciel kapeli. Na koncertach stawiają go z przodu. – Zdjęliśmy mu też dwa „garnki”, by był lepiej widoczny – dodaje Wojtek. Robert prawie nie mówi. Świetnie za to szyje. Szczególnie, gdy w pobliżu jest pani Renia – jego ulubiona terapeutka. – Dla niego ważne jest nie co, ale z kim coś robi – podsumowuje Wojtek.
 
Wyciąg z ula
Jednym z marzeń Jacka Wilczyńskiego była gra z zespołem. Zaczął je realizować, jak mówi ze śmiechem, „przez koneksje” rok temu. – Odpowiadam za niskie tony – mówi o swojej roli basista. Jeden z dwóch obok Wojtka pełnosprawnych członków kapeli. – My wszyscy jesteśmy niewykwalifikowanymi muzykami, a on jest wykwalifikowanym pszczelarzem – opisuje Jacka Wojtek. Jacek ma 23 rodziny pszczół, którymi zajmuje się hobbystycznie, czyli jak podkreśla „totalnie nieefektywnie”. – U mnie pszczoły same budują gniazda, a zapasy które gromadzą wygniatam z plastrów i uzyskuję czysty wosk tak, jak dwa wieki temu bartnicy – tłumaczy. Na własny użytek robi potem maści i miód. Korzystają też z niego czasem koledzy. Smak i zapach jackowego miodu chwali Wojtek. – Bo to wyciąg z ula – objaśnia basista. Muzyka go oczyszcza. Potrafi też niesamowicie naenergetyzować. Życie z zespołem ma dla Jacka też inny wymiar: „Jadąc z nimi wiele godzin w trasie aż boli mnie przepona. To jest terapia śmiechem”. Kris, Robert czy Adam też przechodzą bezwiednie swoją terapię: podczas rozmów po koncertach z fanami, przy wspólnym winie w knajpie czy ucząc się samodzielności w hotelu.
 
Kaowiec
Muzycznie jestem najsłabszy z nich – mówi skromnie Wojtek Retz, twórca kapeli, jej tekstów i muzyki w jednym. Przyznaje, że ledwo gra na gitarze, ale nie jest przecież od tego. W tym drugim się z nim zgadzam. – Jestem taki głupi kaowiec, który potrafi najpierw zauważyć, a potem wyłuskać to, co w ludziach najlepsze – mówi o sobie. Magister pedagogiki przyznaje, że ci bez kwalifikacji też świetnie nadają się do pracy z niepełnosprawnymi: „W naszym DPS-ie studenci pedagogiki nie wytrzymywali, zostali za to ci, co odpracowywali służbę wojskową”. Od 21 lat z trzyletnią przerwą ciągnie zespół na wyżyny muzycznego kunsztu. Wciąż czuwa nad tym, by się doskonalił. Właśnie wydali swoją trzecią płytę Samotność. Tytułowa samotność mu jednak nie grozi.
W Stowarzyszeniu Na Górze, które założył, nie tylko gra kapela. Niepełnosprawni mogą popływać po jeziorze łódką, zrobić zdjęcia miasta, z nich kolaże, a potem plakaty. Dziś odebrał profesjonalny teleskop. By go kupić za 3,5 tys. zł napisał projekt: „Niepełnosprawni w kosmosie”. Jest szczęśliwy, że może żyć z pasji. – Wielkiej kasy nie mam, to są raczej sklejki – przyznaje i wymienia swoje pół etatu w rzadkowskim DPS-ie i jedną ósmą w chodzieskim warsztacie terapii zajęciowej oraz nieregularne umowy o dzieło. – Marzę o tym, by moja rodzina była zdrowa i samodzielna, bo wtedy... będę mógł bez przeszkód robić to, co robię. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki