Krzewy dereniu rosną tuż po oknami, dając schronienie sikorkom, wróblom i sójkom. – Wszyscy się dziwili, dlaczego sadzę je tak blisko – śmieje się pani Sylwia. – Ale ja tak lubię i już!
Sylwia Pangsy-Kania jest profesorem na Wydziale Ekonomicznym Uniwersytetu Gdańskiego. Oprócz prac naukowych pisze też książki dla dzieci. I, jak zupełnie nie przystoi tym, którzy w życiu liczyć powinni głównie pieniądze, cały dochód rozdaje innym.
– Gosiu, zrobisz nam herbatki? – pyta jedenastoletnią córkę. Gosia chwyta za kubki i pyta, czy chcemy z cytryną. Siedzimy w kuchni, do której zaglądają sikorki, i słuchamy opowieści: najpierw tej o Poli.
Polinka
– W 2010 r. Pola umarła na raka – mówi pani Sylwia. – Była córką moich znajomych. Znaliśmy ją półtora roku, gdy zaczęła chorować. Rodzice robili wszystko, żeby ja uratować. Przechodziła kolejne operacje, miała wycięte jedno oko, była leczona w Niemczech. Na wszystko potrzebne były pieniądze, pomagaliśmy więc je zbierać, wystawialiśmy na aukcje obrazy i zdjęcia. Kiedy umarła, został u nas jeden jej rysunek: księżniczki w zielonej sukience, z długimi, czerwonymi włosami. Czułam straszną pustkę i było mi bardzo smutno, nie umiałam sobie poradzić z jej śmiercią. I kiedy patrzyłam na jej rysunek, ułożyła mi się w głowie historia. Usiadłam i zaczęłam pisać, a kiedy skończyłam, poczułam taką ulgę, że musiałam się wypłakać. Kiedy przeleje się myśli na papier, łatwiej jest sobie z nimi poradzić.
Księżniczka Polinka to opowieść, którą zrozumieją dzieci i dorośli. Jej bohaterka, choć choruje, w snach przenosi się do innego świata, do krainy szczęśliwości, w której spełniają się inne marzenia. – My, dorośli, zrozumiemy, że to rzecz o umieraniu – tłumaczy pani Sylwia. – Dzieci dzięki niej przestają się bać: zarówno te chore, jak też zdrowe, a towarzyszące w chorobie, na przykład rodzeństwo.
Rodzice Poli podarowali pani Sylwii trzy rysunki córki, które idealnie pasowały na okładkę. Ilustracje do wnętrza książki robiła Kasia, wówczas dziewięcioletnia córka pani Sylwii. – Nie było łatwo ją namówić – śmieje się pani Sylwia. – Ale od początku wiedzieliśmy, dlaczego to robimy. Książka o Poli miała pomóc dzieciom w szpitalu. Na sprzęt zawsze ktoś pozbiera: są fundacje, jest WOŚP. Nam chodziło o coś innego: żeby dzieci w szpitalu mniej się bały. Pracownicy szpitala mówili, że kredki czy bloki to coś, czego zawsze jest za mało – dlatego cały dochód z Księżniczki Polinki przeznaczony był na zakup kredek, farb, zapraszanie grup teatralnych. Żeby dzieciom dać radość i choć na chwilę odpędzić lęk.
Wszystko jest po coś
– Mama, kocham cię! – na kolana pani Sylwii wspina się mały chłopiec.
– Ja też cię kocham! Powiedz „dzień dobry!”, Rysio…
Rysio ma cztery lata, jest najmłodszym z czworga dzieci pani Sylwii. Choruje na atopowe zapalenie skóry. Pani Sylwia chciała pomóc własnemu dziecku, a przy okazji zaczęła szyć ubrania dla innych – dzieci i dorosłych – z tą samą chorobą. Nie wymagało to skomplikowanej technologii, ale naturalnych materiałów, odrobiny wyobraźni, ale przede wszystkim tego, co nie wszystkim jest dane: nieprzepartej chęci dzielenia się dobrem.
– Napisanie książki to jedno, ale pojawił się problem z jej wydaniem – wspomina dalej pani Sylwia. – Zależało mi na tym, żeby książka była charytatywna, ale żadne z wydawnictw nie było tym zainteresowane. Wtedy odezwała się do mnie pani Magda Misuno. Okazało się, że i ona była wtedy w trudnym momencie swojego życia i mój pomysł doskonale wpisał się również w jej życiorys. Chciała zrobić coś dobrego, chciała pomóc. W ten sposób znalazłam wydawcę. Myślę, że tak właśnie w życiu jest: kiedy się chce robić coś dobrego, to czasem to musi długo potrwać, ale w końcu się udaje. A nawet jeśli się nie udaje – to też jest po coś.
Od dzieci dla dzieci
Obie panie znalazły dla Księżniczki Polinki znane osoby, które zdecydowały się wesprzeć ich dzieło. Kilka zdań na okładkę napisali Janusz Gajos, Basia Stępniak-Wilk i Maja Włoszczowska. – Ten wybór nie był przypadkowy – tłumaczy pani Sylwia. – W książeczce spełniają się marzenia dzieci, które chcą być aktorami, piosenkarkami i sportowcami. Te, które czytają książkę, też mają uwierzyć, że to możliwe. Większość z nich wraca przecież do zdrowia…
Dzieci w szpitalu czytały o Polince, marzyły i rysowały – kredkami i farbami, kupionymi dzięki wydaniu książki. Tak zaczęła się rodzić druga z książek pani Sylwii. – Kiedy już powstało tyle fajnych rysunków, szkoda było, żeby się zmarnowały. Pomyślałam, żeby je zebrać i wydać. Napisałam dwie krótkie bajeczki, dzieciaki w szpitalu dorobiły ilustracje i powstała kolejna książeczka, Dla dzieci od dzieci. Tym razem dzieci ze szpitala onkologicznego swoimi rysunkami pomagały dzieciom z Pomorskiego Hospicjum Onkologicznego, bo właśnie na nie przeznaczyliśmy cały dochód. Przy okazji dla wielu rodziców książeczka stała się pamiątką i śladem, który zostawiły po sobie te dzieciaki, które zmarły.
Pomaganie nie jest trudne
Trzecia książka zaczęła się od ks. Jana Kaczkowskiego, założyciela hospicjum w Pucku. – Ks. Jan przyjechał do naszej parafii i opowiadał o Funduszu Dzieci Osieroconych – wspomina pani Sylwia. – Nawet nie wiedziałam, że istnieje taki fundusz! Wydawało mi się, że tak dobrze robimy, bo pomagamy chorym dzieciom, a przecież są też dzieci, które same są zdrowe, ale nowotwór zabiera im rodziców! Już wtedy, w kościele, pomyślałam, że coś trzeba zrobić. I tak napisałam kolejną książkę: Bajki pełne dobra i miłości. – Tym razem o rysunki poprosiliśmy różne dzieci – mówi pani Sylwia. – W ten sposób one też się uczą, że pomaganie wcale nie jest trudne.
W sumie pani Sylwia sprzedała prawie 8 tys. książek, głównie w szkołach i przedszkolach, gdzie dzieci same wrzucają do puszki tyle, ile mogą. Dzięki książkom dzieci dostają paczki na Dzień Dziecka i na św. Mikołaja, wyjeżdżają do Rzymu, dostają szkolne wyprawki czy pieką pierniki.
Dekalog na spacerze
Ostatnia książka powstała w ubiegłym roku. – Gosia przygotowywała się do Pierwszej Komunii, a ja nie mogłam nigdzie znaleźć nic, co fajnie tłumaczyłoby dzieciom Dekalog – mówi pani Sylwia. – Chodziłam na spacery z Rysiem i jednocześnie wymyślałam kolejne historie, a potem szybko je spisywałam. Katecheci w szkole zrobili konkurs na rysunki. Gosia do końca nie wiedziała, że ta książeczka właśnie jej będzie zadedykowana i że będzie prezentem dla wszystkich dzieci, które w naszej parafii szły do Pierwszej Komunii. Prezentem tym cenniejszym, bo zdobionym ich własnymi rysunkami!
„Kochana Małgosiu – zapisała pani Sylwia w dedykacji. – Niech każdy dzień twojego życia będzie przepełniony błogosławieństwem Pana naszego Jezusa Chrystusa, umacniając w tobie wiarę, nadzieję i miłość”.
Nic nadzwyczajnego
– Zawsze marzyłam, żeby pisać książki – śmieje się pani Sylwia. – Te naukowe wiadomo, trzeba, to się pisze. Ale kiedy jedziemy z dzieciakami samochodem, to przez cały czas opowiadamy sobie różne historie. Czasem wystarczy jakaś myśl przewodnia, jakaś iskra, jak tamten rysunek Poli: i już wiadomo, że wszystko dzieje się po coś, choć nie zawsze to rozumiemy. Nawet ta tragedia dziecięcego cierpienia zbliża nas do Boga i tylu dobrych ludzi wtedy się pojawia…
– Nie robimy niczego nadzwyczajnego – mówi pani Sylwia. – Tłumaczę czasem dzieciom, że ktoś, kto robi coś dla innych bez pieniędzy, jest trochę jak malarz, którzy tworzy dzieło sztuki: tyle że jego płótnem, farbami i pędzlem są talent, czas i serce. I trzeba takie obrazy malować, bo człowiek, który żyje tylko dla siebie, nie żyje naprawdę.