Zakład Karny w Czarnem. Prawie 1400 osadzonych mężczyzn, głównie recydywistów. Stu skazanych za morderstwo. Dziennie zjadają trzy tony ziemniaków. Sam zakład ma budżet większy niż cała gmina. Wydaje się, że zarządzanie tym specyficznym i niemałym miasteczkiem otoczonym murem i drutem kolczastym pochłania tyle czasu i energii, że nie wystarczy jej na nic więcej. A jednak – wystarcza. Okoliczni mieszkańcy wiedzą, że jeśli komuś potrzeba pomocy, nikt nie zrobi tego lepiej niż Służba Więzienna.
Poznali się w akcji
– W Czarnem więzienie jest stałym elementem krajobrazu – mówi ppłk Wojciech Brzozowski, dyrektor Zakładu Karnego. – Wiele osób tu pracuje, pracowali rodzice czy ktoś z rodziny. Drugą taką instytucją jest tu wojsko. Czarne było przed wojną miastem garnizonowym, również po wojnie dominowali tu żołnierze i funkcjonariusze. Wrośliśmy naturalnie w to środowisko i nikogo nie dziwi ktoś idący do pracy w mundurze. Tym bardziej rozumiemy, że Zakład Karny nie może być jakąś samotną wyspą, o której nikt nie wie, co dzieje się za jej murem. Tu pracuje czterysta osób. Wszyscy mają ogromne serca. To dlatego zaczęliśmy pomagać innym…
– Wszystko zaczęło się jeszcze za poprzedniego szefa – wspomina Cezary Sierzputowski, pracownik ZK w Czarnem, główny inspirator charytatywnych przedsięwzięć. – Pierwszym dzieciakiem, któremu pomogliśmy, była Kinga, siedmiolatka z zespołem Angelmana. Rodzice nie mieli pieniędzy na rehabilitację dziecka, skrzyknęliśmy się więc wśród pracowników, żeby zebrać potrzebne środki. Uzbierało się tyle, że mama Kingi mogła przekazać część innej chorej dziewczynce, mieszkającej po sąsiedzku. Obecnego szefa poznałem już nie przy biurku, ale w akcji: pojechaliśmy do chłopca, któremu przekazaliśmy wózek i specjalnie wyszkolonego psa labradora.
Pluszaki za kratami
Ludzi potrzebujących pomocy znajdują wszędzie. Czasem zaczepiają ich na ulicy. Czasem ktoś kogoś zna. Czasem ktoś napisze list. Cezary Sierzputowski pokazuje gruby album, wypełniony fotografiami dzieci.
– Dominik jest chory na zanik mięśni, spotkał Adama Małysza. Kubuś potrzebował leku, który nie był refundowany, a kliknięcia w internecie mogły pomóc mu dołączyć do światowego programu. Oskarek potrzebował wózka, ale potem umarł. Rodzice wózek oddali, żeby mógł się przydać kolejnemu dziecku.
Do szpitala dziecięcego kupili małe lampki, przyczepiane do łóżka. Niby drobiazg, ale dzięki temu lekarz przychodząc w nocy do jednego dziecka, nie musi już budzić pozostałych, zapalając jasne, górne światło. Pozornym drobiazgiem były też magnetofony. Teraz mali pacjenci słuchając bajek, zapominają o bólu. W hospicjum ważne okazały się słuchawki: dzięki nim panie w jednym pokoju nie muszą się spierać, czy będą słuchać Radia Maryja, czy oglądać serial.
W okolicznych szpitalach i hospicjach stoją wielkie skrzynie. Raz na jakiś czas panowie uzupełniają zapas, przywożąc kolejne kilkaset pluszaków. – Każde chore dziecko może przyjść i wybrać sobie jakiegoś misia albo lalkę. One towarzyszą im z chorowaniu i w zdrowieniu, a potem wracają z nimi do domów. Skrzynie szybko pustoszeją. Już następna dostawa czeka w moim biurze – śmieje się pan Czarek.
Kino „Marzenie”
Pracownicy więzienia pomagają nie tylko materialnie. Na swoim koncie mają też zorganizowanie kina i teatru dla hospicjum.
– Jest na terenie naszego zakładu szpital dla przewlekle chorych. Część skazanych często zostaje z nami do końca życia – mówi Wojciech Brzozowski. – Uważam jednak, że człowiek nie powinien umierać w więzieniu. Nawiązaliśmy więc kontakt z hospicjum w Darłowie. Niektórzy z naszych skazanych teraz tam właśnie trafiają, oczywiście za zgodą sądu. Ale kiedy poznaliśmy trochę hospicjum, zobaczyliśmy, że jego pacjenci mają swoje marzenia, czasem bardzo różne. I okazało się, że przynajmniej część z nich jesteśmy w stanie spełnić.
– Kiedy zapytałem tamtejszego kapelana, czego im potrzeba usłyszałem, że potrzebują wiele, ale jak dostaną bochenek chleba, będą bardzo zadowoleni. Ujął mnie tym – przyznaje pan Czarek. – Od wolontariuszy dowiedzieliśmy się, że potrzebują kołder. Zebraliśmy więc i zawieźliśmy im dwadzieścia pięć sztuk. Kiedy tam byliśmy, zapytałem jedną panią o marzenia. Powiedziała, że chciałaby iść do kina.
Kino w hospicjum okazało się wykonalne. Od Bogusława Wołoszańskiego dostali film o oblężeniu Malborka, ze specjalną dedykacją i autografem. Były bilety – rano siostra Nikodema kładła je każdemu przy łóżku. Ceną za bilet był jeden uśmiech, płatny w specjalnie ustawionej kasie.
– W kinie „Marzenie” było wszystko, co trzeba – śmieje się pan Czarek. – Nie tylko bilety i film, ale nawet popcorn, cola i herbata!
Na spektakl teatralny zaproszeni byli również goście z zewnątrz. Oni wiedzą, że do hospicjum nie przyjeżdża się z pustymi rękoma. Na ostatnie przedstawienie przyjechał miejscowy biskup. Wysiadł z samochodu, dźwigając dwa worki pełne środków czystości.
Sportowcy i rycerze
Po kilku latach pomagania mają już swoich stałych podopiecznych. Regularnie pojawiają się w hospicjach w Koszalinie, Człuchowie i Darłowie, w szpitalach w Koszalinie i Szczecinku. Stale prowadzą też akcję „Sportowcy i ludzie kultury dzieciom”. Zbierają prezenty od sportowców: Marcina Gortata, Adama Małysza, Zbigniewa Bońka czy Zbigniewa Bródki, a potem zawożą je do szpitali. Tam są one wystawione w ten sposób, żeby dzieciaki mogły na nie patrzeć i wierzyć, że można wygrywać mimo przeciwności. A jeśli dyrektor danej placówki bardzo potrzebuje pieniędzy na pomoc konkretnemu dziecku, może taki prezent zlicytować na aukcji charytatywnej.
– Okazuje się, że jeden telefon z więzienia otwiera czasem serca – tłumaczy ppłk Brzozowski. – W zasadzie nie spotykamy się z odmową, wszyscy jakoś próbują się włączyć i przekazać coś dla naszych dzieci.
Wielką pasją Cezarego Sierzputowskiego jest rycerstwo. Jest Komandorem Szczecinka w Koszalińskiej Kompanii Rycerskiej. Tak jak inni bracia z Kompanii, przebiera się w średniowieczne stroje, strzela z łuku, bierze udział w turniejach rycerskich. To on zaangażował rycerzy w pomaganie. Dla dzieciaków to frajda, jeśli prezenty dla nich przywożą nie tylko panowie w stalowych mundurach, ale najprawdziwsi rycerze.
– Teraz rycerze w zasadzie są z nami wszędzie – mówi pan Czarek. – W szpitalach w Szczecinku czy Koszalinie pasowali nawet dzieciaki na rycerzy!
Pomaganie jest zaraźliwe, zaraża nie tylko rycerzy. Osadzeni wprawdzie nie są włączani w pomoc, to wewnętrzna sprawa funkcjonariuszy – ale nie znaczy, że o niej nie wiedzą. Czytają gazety, oglądają telewizję, więc docierają do nich informacje o niektórych akcjach. – Czasem zdarza się, że słyszę: „Widziałem pana w programie, ja też prześlę pieniądze na tę fundację”. Ale to jest tylko i wyłącznie decyzja konkretnego człowieka – tłumaczy pan Cezary.
To jedyne
– Zarażamy inne służby mundurowe – przyznaje Wojciech Brzozowski. – Teraz już sami się do nas przyłączają, dzwonią, pytają, jak mogą pomóc. Wiele rzeczy robimy teraz razem z policją, strażą miejską, wojskiem czy pracownikami Lasów Państwowych.
– Boję się iść na emeryturę, zdjąć mundur – mówi pan Czarek. – Nie wiem, czy będę mógł wtedy pomagać równie skutecznie. Wojciech Brzozowski tłumaczy z kolei: – Wiemy, że nasza działalność musi być przemyślana. Można mieć dobre intencje, ale tymi intencjami zrobić komuś krzywdę. Przyjęliśmy zasadę, że cokolwiek robimy, zawsze dzieje się to przy współudziale ośrodków pomocy społecznej albo fundacji.
– Chodzi o to, żeby konkretnej rodzinie dać fajny start, jakiegoś pozytywnego kopniaka – dodaje Cezary Sierzputowski. – Dostają wózek, dostają pionizator, dostają operację. Potem trzeba się odsunąć. To nie może polegać na tym, że my kogoś utrzymujemy, a on sam nic nie robi.
Czy jest marzenie, którego nie udało się im spełnić? – Jest takie jedno – mówi Wojciech Brzozowski. – Ale tego nikt nie spełni. Żeby te dzieciaki wyzdrowiały.