W przypadku „nagich przyodziewania” łatwo niestety o gesty wypływające nie z głębokiej duchowej potrzeby, ale czynione ot tak, na odczepnego. Cóż bowiem za problem wrzucić do kartonu „dla biednych” trochę niemodnych ciuchów sprzed dziesięciu lat, kurzących się w szafie na „wieczne nigdy”? Można to wręcz potraktować jako dobrą okazję do generalnego, odkładanego zawsze na lepszą okazję porządku – osuszenia garderoby ze wszystkich niepotrzebnych, zleżałych, zużytych staroci i zrobienie miejsca na nowe kolekcje. Żadna strata, raczej połączenie przyjemnego z pożytecznym. Tylko czy na pewno o to właśnie chodzi? A można przecież ten prosty gest uczynić zupełnie innym. Bardziej wydajnym. I głębszym.
Z szafy do szafy
Tradycją wielkich amerykańskich masowych imprez sportowych jest towarzysząca im zbiórka odzieży na rzecz osób potrzebujących. Tak jest choćby w Nowym Jorku w trakcie najsłynniejszego i najbardziej prestiżowego biegu maratońskiego na świecie. A że w NY w listopadzie bywa z reguły zimno i wietrznie, dlatego maratończycy zakładają na siebie dodatkowe warstwy ubrań, których pozbywają się dopiero tuż przed startem – wrzucają je do specjalnych pojemników albo pozostawiają na poboczu, skąd biorą je później wolontariusze. Niepisana zasada mówi: dajesz tylko rzeczy nowe, albo założone raz, góra dwa razy, świetnej jakości, markowych firm, modne. Na tym to właśnie polega. Te rzeczy mają długo służyć i naprawdę przynosić komuś radość. Żadnych starych ciuchów ósmego sortu. Dzięki temu każdego roku udaje się zebrać tylko podczas tej jednej imprezy grubo ponad 20 ton świetnej jakości odzieży. Podobnie jest w Bostonie, Chicago, Los Angeles i dziesiątkach innych masowych biegów. Dlaczego o tym piszę? Bo to znakomity przykład sensownie prowadzonej akcji charytatywnej, która stanowi zarazem bolesny kontrast z polską rzeczywistością. U nas bowiem nadal dominuje polityka „opróżniania szafy” z niepotrzebnego balastu. A właściwie to wrzucania z szafy do szafy. Niekiedy wystarczy tylko wyjść na podwórko i podejść do charakterystycznych kontenerów, przeznaczonych do zbierania odzieży używanej. Wbrew obiegowej opinii owe publiczne „szafy” stanowią jednak w lwiej części własność firm komercyjnych, które zarabiają na tych ciuchach całkiem konkretne pieniądze. Wrzucone do nich ubrania nie trafiają do potrzebujących, tylko po przesortowaniu sprzedawane są w popularnych „lumpeksach”, a te gorszej jakości wykorzystuje się do celów przemysłowych (produkuje się z nich tzw. czyściwa fabryczne).
Jedyną organizacją charytatywną, która rzeczywiście stawia jeszcze na ulicach kontenery na odzież jest Polski Czerwony Krzyż, choć dziś jest ich o wiele, wiele mniej niż jeszcze kilka lat temu. Inne jest też przeznaczenie tych kontenerów: „Większość tekstyliów, które trafiają do pojemników nie może być – ze względu na swój stan – przekazana potrzebującym. Może jednak zostać wykorzystana do celów przemysłowych. PCK zdecydował się powierzyć recycling zbieranych tekstyliów specjalistom, w zamian za wsparcie finansowe”– informuje PCK, wyjaśniając, że uzyskane w ten sposób środki przeznaczane są na obsługę projektów pomocowych i edukacyjnych oraz bieżącą działalność statutową, m.in. na dożywianie dzieci i tworzenie miejsc pomocy dla potrzebujących.
To, co sam założysz
Polski Czerwony Krzyż nadal oczywiście zachęca do przekazywania dobrej jakości ubrań, pościeli czy butów – czystych i w dobrym stanie – ale w tym wypadku prosi darczyńców o przywożenie ich bezpośrednio do najbliższego oddziału PCK. To oczywiście wymaga poświęcenia większej ilości czasu, włożenia w to pewnego wysiłku, dokonania sensownej selekcji, ale dzięki temu staje się to rzeczywiście działaniem celowym, bardziej zgodnym z intencją uczynku miłosierdzia. I niezależnie od tego, czy trafimy do PCK, Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, placówek Caritas, czy punktów prowadzonych przez zgromadzenia zakonne, usłyszymy zawsze to samo: Prosimy o odzież czystą, zadbaną i zdatną do dalszego użytku. W myśl zasady „Oddaj tylko te rzeczy, które sam byś włożył”. Niech to rzeczywiście będzie odzież z górnej półki – bo taka zawsze znajdzie swoje przeznaczenie wśród potrzebujących. A to wymaga niekiedy wyrzeczenia godnego nowojorskich maratończyków – w przeciwnym wypadku rzeczywiście lepiej chyba wrzucić te niepotrzebne ciuchy do czeluści przemysłowych kontenerów. Pamiętajmy bowiem, że organizacje charytatywne borykają się z ogromnymi problemami logistycznymi: nie mają miejsca ani na sortowanie, ani na magazynowanie odzieży, a jej przerób jest cały czas ogromny. Niestety, szacuje się, że nawet do
75–80 proc. przekazywanych ubrań nie nadaje się do dalszego noszenia. Co więcej, okazuje się, że część dobrej jakości odzieży, z której korzystają nasi potrzebujący, pochodzi nadal z zagranicy, przekazywana przez zachodnie organizacje charytatywne. Czas więc najwyższy uderzyć się w piersi i postawić wreszcie nie na ilość, ale na jakość pomocy.
Pomocne w tym mogą być zbiórki prowadzone na konkretny cel i dla ściśle określonej grupy osób, w których dokładnie określona jest skala i rodzaj potrzeb, często z gotową listą potrzebnych produktów i ubrań. Takie cykliczne akcje przeprowadza np. Chrześcijańska Służba Charytatywna, która od 2010 r. pod hasłem „Kurtka dla malucha” organizuje zimową zbiórkę ciepłej odzieży dziecięcej dla ubogich rodzin, albo Caritas Polska, reagująca szczególnie w sytuacjach nagłych, wymagających zorganizowania natychmiastowej pomocy na masową skalę. Tak było choćby podczas szczytowej fazy konfliktu na Ukrainie, który zmusił tysiące osób do opuszczenia domów i porzucenia dobytku w środku surowej, mroźnej, wschodniej zimy. I to w dużej mierze właśnie dzięki zmobilizowanej ofiarności Polaków udało im się przetrwać tamte dramatyczne chwile.
Uczynki dziergane
Jedną z najciekawszych tego typu inicjatyw w Polsce jest z pewnością akcja poznańskiej fundacji „Redemptoris Missio”, która pięć lat temu zaraziła swoimi „włóczkersami” cały kraj. „Włóczkersi” czyli ludzie, którzy dziergają czapki, rękawiczki, szaliki, skarpetki dla dzieci w Afganistanie, zmagających się z tamtejszymi surowymi warunkami klimatycznymi. Jedni robią to w domowym zaciszu, inni spotykają się jak za dawnych czasów w grupach i razem spędzają czas na robótkach. Ilu jest „włóczkersów”, tego nie wie nikt – nawet w siedzibie „Redemptoris Missio”. Na pewno są to setki osób. W akcji uczestniczą także szkoły, domy seniora, parafie, a nawet grupa osadzonych z Aresztu Śledczego dla kobiet w Lesznie. Pewne wyobrażenie o liczbie rąk zaangażowanych w akcję daje inna liczba: ponad 30 tys. afgańskich dzieci, które do tej pory otrzymały czapeczki. I nie tylko one, bo dary „włóczkersów” dotarły także m.in. na Ukrainę, do syryjskich uchodźców i na Bałkany w czasie tamtejszej „powodzi stulecia”.
Za tym wszystkim stoi długi łańcuszek pomocy: ktoś przynosi włóczkę – a tej potrzeba zawsze i w każdej ilości – ktoś inny załatwia darmowy dowóz wydzierganych czapeczek na lotnisko we Wrocławiu, skąd ktoś transportuje je kilka razy w roku do Afganistanu, gdzie znów ktoś dystrybuuje je wśród potrzebujących. Prawdziwa armia ludzi zaangażowanych w „nagich przyodziewanie”.
I jeszcze jedna charakterystyczna rzecz – te czapeczki są ciepłe i ogrzewają nie tylko z racji wełny, ale także włożonego w ich zrobienie serca. Bajecznie kolorowe, jednolite, wzorzyste, pstrokate, stonowane, ale zawsze niepowtarzalne. Przyjmowane z radością i wielką wdzięcznością. I to jest chyba najlepsza miara prawdziwej dobroczynności.