Wybicie:
Ciągle boimy się, że zostanie nam zabrany tak zwany święty spokój, udajemy, że cierpienia nie ma, albo wydaje nam się, że możemy zadbać sami o siebie
Hiobowa historia. Złorzeczyłaś?
– Nawet nie, byłam otumaniona. Moja wiara rozsypała się wtedy, nagle okazało się, że niczego nie jestem pewna. Nie myślałam o Bogu, tylko o swojej krzywdzie, o stracie. Bo najpierw spalił nam się dom, niedługo potem straciliśmy syna, a kiedy myślałam, że wyczerpał się limit na nieszczęścia, to wydarzył się wypadek Jaśka. I wtedy zaczęłam się bać, że taka będzie moja rola, że będę tak doświadczana.
Że to nie będzie miało końca?
– Właśnie. Człowiek się boi takiego wyrwania z przyjemnej sytuacji. Bo lubimy, jak wszystko jest dobrze i toczy się po naszej myśli. Lubimy, jak jest miło i przyjemnie, nie bierzemy w ogóle pod uwagę tego, że coś może się zmienić, wywrócić nasze dobre samopoczucie do góry nogami. Nie ma czegoś takiego jak limit na cierpienie. Wyczerpał się, bo przecież przeszliśmy przez jakieś dramatyczne doświadczenie i już więcej nic złego nie ma prawa nas spotkać. Tak jakby to był jakiś handel wymienny: ja dla ciebie trochę pocierpię, a ty potem będziesz dla mnie miły. Ale cierpienie jest częścią życia, jest i już, nic nie możemy na to poradzić. Ja w pewnym momencie, po śmierci Piotrusia, przeżywałam ogromny lęk, odmawiając modlitwę „Ojcze nasz” przy słowach „Bądź wola Twoja”. Nie mogłam wymówić tego zdania, bo od razu myślałam, że to oznacza zgodę na to, żeby Bóg zabrał mi następne dzieci. To był koszmar! Potem, kiedy już byłam we wspólnocie, na Drodze Neokatechumenalnej, usłyszałam o tym, że chrześcijanin ma przyjąć krzyż i to sprawi, że ten krzyż stanie się chwalebny. Ale jak go przyjąć, kiedy człowiek chce jak najdalej uciec, nie akceptować go? Jak ma on się przemienić w krzyż chwalebny? Taki, który nie zabija? Ja to poznałam później, dzięki wspólnocie. To nie ma nic wspólnego z cierpiętnictwem albo z tym, że Pan Bóg daje krzyże. One po prostu są. A my ciągle boimy się, że zostanie nam zabrany tak zwany święty spokój, to „miłe życie”, udajemy, że cierpienia nie ma, albo wydaje nam się, że możemy zadbać sami o siebie. Ale to nieprawda. Ja doświadczyłam, że pomóc może tylko Bóg, tym się dzielę z innymi i to mi daje nadzieję.
Najpierw poznałaś Boga tylko intelektualnie
– W moim rodzinnym domu nie mówiło się o Bogu, więc tam Go nie poznałam. Pochodzę z trudnego domu, ojciec miał dużo problemów, pił. Szukałam jakiegoś sensu w życiu, bo wydawało mi się, że go nie ma, ja nic sensownego w nim nie widziałam. A bardzo chciałam wiedzieć, po co to wszystko, czy moje życie ma sens, po co się w ogóle pojawiłam na świecie, czy do czegoś jestem potrzebna? Psychologia trochę mi odpowiadała na te pytania, ale nie do końca. Czytałam różnych chrześcijańskich i niechrześcijańskich myślicieli, między innymi de Mello, bo był wtedy modny, ale też św. Jana od Krzyża, Simone Weil, Thomasa Mertona, Simona Tugwella. Bardzo chciałam zrozumieć świat i to właśnie chrześcijaństwo, pewność istnienia Boga, dało mi odpowiedź. W końcu nie wyobrażałam już sobie świata bez Boga. Przeżyłam też inne fascynacje, na przykład filozofią zen i buddyzmem, ale dopiero chrześcijaństwo poskładało mi świat w jedną całość. Przyjęłam chrzest, gdy miałam 22 lata.
Potem spotkałaś Go w cierpieniu?
– Tak – właśnie w cierpieniu poznałam Boga Żywego – dopiero wtedy dotarł do mnie sens Wcielenia. Niezwykłość tego, że Bóg chciał być tak blisko człowieka, że zdecydował się właśnie wejść w nasze cierpienie i pokazał też w ten sposób, że się nami nie gorszy, że wie, co przeżywamy. Ojciec Augustyn Pelanowski powiedział kiedyś, że poznawanie życia każdego człowieka przypomina rozwijanie Całunu Turyńskiego: te same rany, to samo cierpienie. A za tym cierpieniem nie upadek i zatrata, tylko Zmartwychwstanie! I tego możemy też doświadczać w życiu – uciekanie przed cierpieniem prowadzi tylko do coraz bardziej gorączkowego uciekania i coraz bardziej jesteśmy przerażeni. A przyjęcie cierpienia i oddanie go Bogu pozwala doświadczać cudów nieoczekiwanych i nieprawdopodobnych po ludzku. To się po prostu sprawdza. Sprawdziło się na przykład w naszym małżeństwie.
W książce szczerze mówisz o kryzysie w małżeństwie.
– Ten kryzys, a właściwie rozpad małżeństwa, był efektem naszych przeżyć związanych z wydarzeniami z dziećmi, no i uwarunkowań od nas niezależnych. Pojawiła się przemoc. Oskarżałam męża, a nad sobą się litowałam. Jak to może być, że znowu dzieje mi się krzywda? Patrzyłam dość długo na tę sytuację bardzo jednostronnie, z punktu widzenia tylko mojej krzywdy. Psychologia zupełnie mi w rozwiązaniu tego problemu nie pomagała. Chyba mogę powiedzieć, że wtedy straciliśmy jedność, bo ja zupełnie zaczęłam wycofywać się z małżeństwa. Przestaliśmy rozmawiać, mój mąż nie wiedział już, co się u mnie dzieje, nie mówiłam mu, co czuję. Byliśmy osobno. On był ten zły, ja byłam ta dobra – tak wtedy myślałam. Pan Bóg miał zmienić jego, nie mnie. Tymczasem nagle Pan Bóg zmienił moją perspektywę, sprawił, że zobaczyłam prawdę o sobie, że wcale nie jestem taka dobra. Kiedy zobaczyłam swoją słabość, zaczęłam lepiej rozumieć swojego męża. Pan Bóg otworzył moje serce, mogłam zobaczyć, co przeżywa mój mąż, i usprawiedliwić go, nie sądzić. Ta sytuacja ocaliła moje małżeństwo i sprawiła, że inaczej patrzę na ludzi.
Piszesz w książce: „Okazało się, że przyjęcie cierpienia, które wydawało się – rzeczywiście było – okropne i bez sensu, poprowadziło mnie ku nowemu życiu. Bo sens przyjęcia krzyża naprawdę nie polega na tym, żeby na nim zdechnąć, tylko żeby przejść przez śmierć i zmartwychwstać”.
– Jestem bardzo szczęśliwa teraz z moim mężem, Pan Bóg czyni cuda i dał nam nową miłość, nową relację.
A Ty wciąż zajmujesz się cierpieniem, jesteś specjalistką od psychologii traumy.
– Cierpienie trzeba przeżyć i wyrazić. Terapia pomaga wrócić do najtrudniejszych chwil po to, żeby się od nich uwolnić. Wydarzenie traumatyczne powoduje lęk, zachwianie w sferze emocjonalnej. Jest powszechne, bo nie wymaga wcale jakichś drastycznych sytuacji, jak większość ludzi sądzi. Czasem wystarczy mniej uwagi ze strony rodziców, albo rodzice zbyt wymagający, i powstaje w dziecku rana, która odzywa się przez całe życie. Terapia pomaga dotknąć tej rany, żeby nie żyć w ciągłym lęku przed bólem.
To przedziwne, ale w książce Bóg dał mi kopa w górę mówisz o cierpieniu, jakie Cię spotkało – a są to doświadczenia ekstremalnie bolesne – a jednocześnie to książka bardzo optymistyczna, przesiąknięta dobrą nowiną.
– Bo jeśli uznałam, że Bóg jest, że to wszystko, co o Nim napisano, jest prawdą, to czego się bać? Czego się w ogóle obawiać? Przecież nad wszystkim jest On, który mnie kocha i jest po mojej stronie. Kiedyś jechałam autem z kolegą, który dość brawurowo prowadził. I w pewnej chwili powiedział do mnie: „Przepraszam, pewnie się boisz, bo ja tak szybko prowadzę”. Tylko się roześmiałam: „Czy ty myślisz, że moje życie jest w twoich rękach?”. Pewnie, że wiele razy lęk mnie dopada, zaczynam po swojemu kombinować, ale ja mam doświadczenie, że Bóg nie zostawił mnie samej, że przewidział rozwiązania, i do tego wspomnienia zawsze mogę wrócić. Mogę, jak Abraham prowadzący swego jedynego syna Izaaka na górę Moria, powiedzieć: „Pan Bóg przewidzi”. Wiesz, poznałam kiedyś brata Rogera, był już bardzo stary, to było na krótko przed jego śmiercią. Nie bardzo mogłam z nim porozmawiać, bo nie znam francuskiego. Ale wystarczyło mi jego spojrzenie. Jak on na mnie patrzył! Tak jakby widział we mnie wszystko, cały środek, wnętrze mojego serca. A w jego oczach było tyle jasności i miłości. Promieniowała od niego. Chciałabym umieć tak patrzeć. A jeśli człowiek potrafi patrzeć z taką miłością, to wyobraź sobie tylko, jak patrzy na nas Bóg!