Logo Przewdonik Katolicki

Skoro jest ból, to niech się na coś przyda

Dorota Niedźwiecka
fot. Andrzej Niedzwiecki

Często jest tak, że cierpimy, a nie wiemy po co. Chrystus zwyciężył dlatego, że nie odrzucał woli Ojca, lecz z pokorą ją przyjął. Gdy po latach cierpienia zrozumiałem to i zaakceptowałem, zaczęło się moje zmartwychwstawanie.

Roman Płatek ma niewiele ponad 150 cm wzrostu, ale wydaje się mu to nie przeszkadzać. Niemal zawsze uśmiechnięty, lubi swoich gości częstować domowym ciastem drożdżowym i świeżo zaparzoną kawą. Żartuje przy tym z lekkością, opowiadając anegdoty z rodzinnego Wrocławia. Aż trudno uwierzyć, że jego ciało w ciągu 56 lat życia doświadczyło tak wiele cierpienia.
 
Fatalne słowa
Jego osobista droga krzyżowa długo wydawała się nie mieć sensu. Urodził się w 1963 r., kilka miesięcy po tym, jak we Wrocławiu wybuchła czarna ospa. Poważne uszczerbki na zdrowiu: zrosty żylne w głowie, wady serca i ośrodkowego układu nerwowego, niewydolność oskrzeli, były najpewniej wynikiem szczepienia mamy, które trzeba było podjąć w czasie ciąży. Niektóre narządy nie w pełni się wykształciły. Przez pierwsze sześć lat życia Romek większość czasu spędzał w szpitalach, na kolejnych zabiegach i operacjach, które przysparzały mu fizycznego i psychicznego cierpienia.
Z czasem okazało się, że niepełnosprawność przeszkadza także w kontaktach z rówieśnikami: nie mógł szybko biegać, mocno kopać piłki i ze względu na wady rozwojowe trudno mu było zrozumieć matematykę. Rówieśnicy, a czasem nawet nauczyciele, traktowali go jako gorszego. „Po co cierpię? – pytał. – I jaki to ma sens?”.
Przełom zaczął się w siódmej klasie, gdy upokorzony przez nauczycielkę od fizyki, wybiegł ze szkoły i godzinami błąkał się po mieście. W uszach wciąż brzmiały mu fatalne słowa: „Nic z ciebie nie będzie”. W końcu trafił do kościoła. „Jest mi źle” – skarżył się Bogu i prosił z wiarą, by On to zmienił. – Od tego momentu zaczęło się moje zmartwychwstawanie – opowiada. – Krok po kroku, uczyłem się dostrzegać w życiu Boże odpowiedzi.
Najpierw przeprosiny nauczycielki i jeszcze większe wsparcie najbliższych, potem ukończenie zawodówki i coraz większe sukcesy humanistyczne, jakie dzięki wsparciu mamy i swojej ciężkiej pracy zaczął odnosić. Nowi nauczyciele w liceum, do którego poszedł, okazali się wyrozumiali i umożliwili mu skończenie szkoły i maturę, pod warunkiem że swoje braki z matematyki wyrówna poprzez... inwestycję w język polski. Roman coraz bardziej wierzył we własne możliwości i w to, że w jakiś sposób jego życie, które uważał za bezsensowne, okaże się w końcu przydatne. – Nie mogłem przecież kopać rowów, nie nadawałem się na naukowca – wyjaśnia. – I jak się wkrótce okazało, kapłanem też nie mogłem zostać, mimo że od lat czułem w sercu zaproszenie. Zakony odmawiały mi przyjęcia, ze względu na niepełnosprawność.
Wciąż nie wiedział dokładnie, jak ma wyglądać jego życie. Ale tam, gdzie mógł – działał. A gdy zrobił wszystko, co potrafił, prosił, by Bóg dopełnił reszty. A Stwórca prowadził go równocześnie dwoma równoległymi drogami: przez radość i przez cierpienie.
 
Pomogło Quo vadis
Romek miał 18 lat, gdy przebył kolejną, poważną operację. O mało nie stracił życia. A kilka dni później usłyszał, że „konieczne jest czyszczenie rany brzucha”. – Byłem zmęczony cierpieniem – mówi. – Wiedziałem, jak bardzo boli wspomniany zabieg i że tego nie chcę. Ale nie mogłem go uniknąć. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, inspirowana przeczytanym niedawno Quo vadis. „Przecież moje cierpienie mogę ofiarować w intencji wynagradzającej za siebie lub inną osobę, tak jak robili to pierwsi męczennicy!”, olśniło mnie. Zabieg czyszczenia rany, chociaż bardzo bolesny, stał się łatwiejszy: bo ból zyskał sens.
Tego, jak przyjmować cierpienie, uczył się potem z kart Biblii. – Odkrywałem, że Chrystus nie szukał cierpienia. W Ogrójcu prosił Ojca: „Niech mnie ominie ten kielich”. I równocześnie całym sobą zgadzał się, by wypełniła się wola nie Jego, lecz Ojca. Zgadzał się na wypełnienie swojej życiowej misji, która przyniosła nam odkupienie – wspomina.
„Gdybym szukał cierpienia lub nie przeciwdziałał mu, gdy można je zniwelować, zachowywałbym się głupio – wnioskował Roman. – Ale gdy ono przychodzi i nie da się go ominąć, najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić, jest zgodzić się na nie, zaufać Bogu i ofiarować je w czyjejś intencji”. To odkrycie, zastosowane w praktyce, przynosiło wewnętrzny pokój i ulgę.
 
Za późno, lecz o czasie
W życiu radził sobie coraz lepiej. Pomiędzy okresami rekonwalescencji pracował. Za podpowiedzią przyjaciół skończył biblioterapię, w której z radością wykorzystywał znajomość setek przeczytanych przez siebie książek. Wreszcie zdobył wykształcenie, dzięki któremu mógł pomagać innym, nawet podczas zwyczajnej rozmowy przy kawie.
Był już po czterdziestce, gdy rozpoczął studia teologiczne. Ukończył je z powodzeniem. Poznał też sympatyczną, wierzącą kobietę, Jolę, z którą zamierzali się pobrać. – I wtedy, dzięki niej, odkryłem w Głogowie wspólnotę Cichych Pracowników Krzyża, w której mogłem złożyć ewangeliczne śluby: ubóstwa, posłuszeństwa i czystości, mimo że jestem niepełnosprawny – uśmiecha się. I zaraz poważnieje. – To nie było łatwe. Teraz, gdy już prawie ułożyłem sobie życie rodzinne, Bóg pytał mnie, czy chcę przyjąć zaproszenie do stanu konsekrowanego!
Roman chciał. Chciał przede wszystkim być z chorymi, którzy korzystają z duszpasterstwa i pomocy rehabilitacyjnej Cichych Pracowników Krzyża w Głogowie. Chciał ofiarować im siebie: w rozmowie, towarzyszeniu, modlitwie. To, jakie znaczenie będą w tym miały śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, odkrywał z czasem.
Z Jolą rozstali się w przyjaźni. Dziś mówi, że ta relacja była potrzebna, by jeszcze bardziej nauczył się rozumieć drugiego człowieka, jego potrzebę bliskości, zadania i wyzwania, jakie czekają go w małżeńskim życiu. A jako osoba konsekrowana, realizując swoje osobiste powołanie, doświadczał, że jego codzienność nabrała sensu.
 
Nie-zwyczajne rozmowy
Do ośrodka rehabilitacyjno-rekolekcyjnego w Głogowie zaczął jeździć i jeździ do dziś raz w miesiącu. Rozmawia z chorymi i ich bliskimi, żartuje, inspiruje przez opowieści, a przede wszystkim słucha. – Chodzi o takie zwyczajne rozmowy – mówi. Żeby mieć czas, by przy kimś usiąść, zapytać, jak ma na imię – mówi. – Zdarza się, że ktoś mnie pyta, czy jestem księdzem. „Bo księdzu bym tego nie powiedziała”, wyznała mi kiedyś pani, którą bardzo bolało to, że jest rozwiedziona – wspomina. Wiele osób otwiera się przed nim właśnie dlatego, że chodzi ubrany po świecku. „Ktoś, kto żyje w świecie, łatwiej mnie zrozumie”, zdarza mu się słyszeć.
Roman dużo opowiada o spotkaniach z chorymi. O Leszku, którego odwiódł od samobójstwa, o Staszku, który dzięki niemu wyspowiadał się z grzechu, którego bardzo się wstydził i Jadzi*, która dokonała aborcji i wciąż się o to obwiniała, aż wreszcie przebaczyła sobie tak, jak Bóg jej przebaczył. – Wystarczy słuchać i rozumieć, by zatrzymać lawinę, ukierunkować myśli, znaleźć drogę – mówi Roman.
Z radością opowiada o towarzyszu w szpitalnym pokoju, który nie chciał poddać się operacji. Wiedział, że w ten sposób może przedłużyć swoje życie o kilka lat lub przyspieszyć śmierć. – Tłumaczyłem, wyjaśniałem, zrobiłem wszystko, co mogłem – wspomina Roman Płatek. – A potem poszedłem do kaplicy i klęknąłem, szepcząc: „Panie Boże, ja zrobiłem wszystko, co mogłem. Teraz Twoja kolej”. Na drugi dzień sąsiad zgodził się na operację. Udała się. Wziął ślub ze swoją narzeczoną i przez wiele lat żyli szczęśliwie.
– Pamiętam też kobietę, którą przekonywałem, by przed śmiercią pojednała się z Bogiem – pan Roman zmienia temat. – Długo się opierała. Pamiętam też, potem, już w ciężkim stanie, odwróciła się do mnie na szpitalnym łóżku. „Byłam u spowiedzi”, szepnęła. To były najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałem.
 
Kościół jest rodziną
– „On musi być zdrowy”, mówią często mamy, zrozpaczone niepełnosprawnością swojego dziecka – opowiada o sytuacjach w ośrodku. – Współczuję im, bo wiem, że bardzo je to boli, jednak nie daję tego po sobie poznać. „Przecież nie wie pani, czy gdyby był zdrowy, nie zrobiłby złego użytku ze swojej wolnej woli i nie zmarnowałby sobie życia. Być może Bóg w ten sposób chroni was przed czymś gorszym”, odpowiadam, próbując poszerzyć perspektywę. Bo my widzimy tylko do pierwszego zakrętu, a przecież skoro Bóg pozwala na czyjeś cierpienie, ono musi mieć sens – wyjaśnia. – I te słowa często umacniają zrozpaczone mamy.
Podczas formacji Cichych Pracowników Krzyża i towarzyszeniu chorym Roman sam wiele się uczy. Na przykład tego, że każdemu cierpieniu: od tęsknoty za ukochaną osobą, przez dotkliwy ból fizyczny nawet po całkowity paraliż, można nadać sens. Poprzez miłość, modlitwę, obecność. – Gdy Jezus miał ręce przybite do krzyża, nie mógł nic, nawet błogosławić – zauważa. – I wtedy właśnie uczynił najwięcej: odkupił nas – mówi. A w modlitwie ofiaruje Bogu swoje cierpienie – tak po prostu – za siebie, innych i za zbawienie świata.
– Każdy z nas jest komórką Kościoła i bez tej osoby Kościół nie byłby cały. Dlatego modlę się i cierpię za tych, którzy tego nie potrafią, bo się nie zgadzają, nie wierzą, odrzucają i przeklinają Boga, który ich doświadcza – mówi. – Robię to także dlatego, że o to prosi przecież tak wiele razy w objawieniach Matka Boża.
 
Budujemy królestwo Boże
Na co dzień Roman pracuje jako sekretarz Związku Sybiraków III RP. W archidiecezji pełni funkcję koordynatora animatorów wspólnoty Cichych Pracowników Krzyża. Jest pomysłodawcą pierwszej we Wrocławiu rady seniorów i chętnie wspiera osoby starsze. Uwielbia także grać jako statysta w serialach. – Wszystko po to, by przynosić sobie i innym radość – uśmiecha się. I przechodzi do ulubionej historii.
– Bł. Luigi Novarese, założyciel Cichych Pracowników Krzyża, nie zaczynał od proponowania chorym, by przyjmowali i ofiarowali swe cierpienie. Najpierw zakładał w szpitalach orkiestrę, organizował spotkania towarzyskie, by ich uaktywnić, zadbać o zdrowie psychiczne. Bo ważna jest zarówno rehabilitacja fizyczna, równowaga duchowa, jak też radość i zabawa, które budują psychikę – mówi. – Umiemy cieszyć się, gdy jest nam dobrze i wiemy, co zrobić, gdy musimy cierpieć – dodaje.
– Cierpienie jest złem. I nie chodzi o to, by o nie zabiegać „na ochotnika”. Ale skoro już jest, mogę wybrać niezgodę i złorzeczenie, pomnażając w ten sposób na świecie zło i wspierając Królestwo Przeciwnika. Lub mogę zgodzić się, że skoro już ten ból jest, to niech na coś się przyda. I współdziałając z Bożą łaską i wsparciem, w ten sposób budować królestwo Boże. To dla mnie są ważne owoce zbawienia.
 
* Imiona zmienione

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki