Po raz trzeci Monika Sopot z podpoznańskiej Rokietnicy została mamą około czterdziestki. Ciąża w tak dojrzałym wieku sprawiła, że stała się dociekliwa. Pozamykała sprawy zawodowe – zajmowała się zbiorowym żywieniem – i mogła sobie pozwolić na zadbanie o siebie. Ktoś podsunął jej książkę na temat porodu zgodnego z naturą. – Zaczytywałam się również w kolejnych pozycjach na ten temat i odkryłam, że narodziny dziecka mogą być cudownym przeżyciem. Wprawdzie poród Amadeusza, 19 lat temu, wspominam miło, ale z Emilką, pięć lat później, było już gorzej. Do dziś pamiętam, że zabrano mi ją po urodzeniu, żebym sobie, jak tłumaczono, odpoczęła. Przygotowując się na narodziny Tosi zdecydowałam, że chcę ją urodzić w domu – opowiada. Domowy poród wymagał od Moniki dobrego przygotowania, zarówno fizycznego, jak i mentalnego. Musiała być w stu procentach pewna swojej decyzji i pozbyć się wszelkich niepokojów. – Tak, jak sobie wymarzyłam, Tosia przyszła na świat spokojnie, niczym niepopędzana. To było niesamowite, ale skurcze nie sprawiały mi bólu – wyznaje. W czasie porodu towarzyszył Monice mąż, położna i jej młodsza siostra. – Kiedy ona mnie masowała, odbierałam to bardziej pozytywnie, niż kiedy robił to Krzysztof. Zresztą mam swoją teorię na temat obecności mężów w czasie szpitalnych porodów. Chcemy, żeby byli z nami, bo czujemy zagrożenie. W domu jego obecność nie była dla mnie już taka ważna – stwierdza.
Doświadczenia porodowe sprawiły, że Monika poczuła, iż chce się swoim podejściem do macierzyństwa dzielić z innymi kobietami. Razem z małą Tosią zaczęła się też udzielać w środowiskach promujących noszenie niemowląt w chuście, karmienie piersią i tzw. rodzicielstwo bliskości. – Przebywając z młodymi mamami odkryłam, że mam im wiele do przekazania. Cały czas są też we mnie te szalenie pozytywne porodowe emocje. One tak mnie pociągają, że postanowiłam zacząć pomagać innym kobietom, aby również mogły pięknie przeżyć poród. Pierwsze takie doświadczenie mam już za sobą.
Wyjątkowa „służąca”
Z kolei Monika Koc z Łodzi, mama 16-letniego Michała, już tych doświadczeń nie liczy. U niej także momentem przełomowym był poród własnego dziecka, ma jednak odmienne do swojej imienniczki wspomnienia. – Czułam wówczas brak wsparcia i niemoc, co spowodowało u mnie potrzebę pogłębienia wiedzy na okołoporodowe tematy. Moje przeżycia pokazywały, że nie zawsze można liczyć na personel medyczny. Tych kilkanaście lat temu nie było takich możliwości związanych z internetem jak dzisiaj, szukałam więc w dostępnych książkach i doszkalałam się gdzie się tylko dało. Tak mnie to wciągnęło, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie zostawić swojej pracy przedstawiciela handlowego i zająć się tym zawodowo – wspomina. Do Polski dotarły wtedy pierwsze informacje, że funkcjonuje taki termin jak doula (ze starożytnej greki – służąca), którym zaczęto określać osoby zapewniające wsparcie kobiecie oczekującej na narodziny dziecka, w czasie porodu i krótko po nim. W latach 90. doule zaczęły się zrzeszać i szkolić w Stanach Zjednoczonych, a potem także w różnych krajach europejskich. Po raz pierwszy Monika Koc wzięła udział w kursie doulowym w 2002 r. Nie chciała pozostać na poziomie teorii i od razu zaczęła staż wolontariacki w szpitalu jako doradca laktacyjny i doula. Pierwszą klientką została jej koleżanka, a potem pojawiły się kolejne osoby. – W ciągu tych niespełna 15 lat nie tylko klientki polecają mnie sobie, ale także niektórzy lekarze ginekolodzy i pediatrzy. Część pań trafia do mnie też przez internet. Praca douli to nie tylko jeżdżenie do porodów, ale też wspieranie rodziców w czasie ciąży, a jeśli sobie tego życzą również po porodzie. Mogą się do mnie zwrócić o pomoc także panie, które ze mną nie rodziły – podkreśla. Tak było w przypadku Kasi Jóźwik-Jaworskiej. Kiedy osiem lat temu urodziła drugie dziecko, postanowiła, że w przeciwieństwie do pierwszego, będzie je karmić piersią. – Mama i teściowa powiedziały wprost, że mi nie pomogą, bo już nie pamiętają, jak się zajmować niemowlęciem. Nie oczekiwałam więc od nich wsparcia, ale zaczęłam go szukać u kompetentnej osoby. I tak trafiłam na doulę. Na tym nasze kontakty się nie skończyły…
Świetnie ci idzie!
Kiedy Tosia miała niespełna 10 miesięcy, Monika Sopot zdecydowała się podjąć naukę w rocznym studium dla doul w Wielkopolskiej Szkole Medycznej (możliwość zostania doulą daje też kurs organizowany przez Stowarzyszenie Doula w Polsce.) Przyznaje, że na zajęciach szczególnie mocno dotarło do niej, że ma skupiać się na kobiecie, która urodziła dziecko. – Zaproponowano nam, abyśmy po zakończeniu współpracy dały matce prezent. Podczas dyskusji co to może być, zaproponowałam, że uszyję maskotkę dla dziecka. Prowadząca zajęcia zaraz mi uświadomiła, że chodzi o przedmiot przeznaczony dla kobiety. Takie podejście zmienia myślenie. Mam wrażenie, że kiedy najbliżsi odwiedzają noworodka, zachwycają się nim, a zapominają o jego matce – zauważa Monika. W pamięci zapadły jej też podpowiedzi, jak mówić do rodzącej. – Nie mogę jej zapewniać, że wszystko będzie dobrze, bo tego nikt z nas nie wie. Mogę jej za to powiedzieć: „Jesteś dzielna, jesteś piękna”, „Świetnie ci idzie!”.
Kiedy rozmawiamy w pokoju, w którym Tosia przyszła na świat, Monika trzymając ją na kolanach wraca do swoich wzruszających porodowych przeżyć. – Chciałabym, żeby moje córki podchodziły z dobrym nastawieniem do swoich porodów. Będzie im łatwiej, jeśli zacznę w nich kształtować taką postawę już od dziecka, a nie straszyć, jak się to często robi, wizją ciężkiego, bolesnego porodu – mówi Monika. Jej zdaniem kobiety mają w sobie potrzebę wspierania innych kobiet w porodach, co wynika m.in. z tego, że robiły to przez tysiące lat. – Gdzieś nam to razem z rozwojem cywilizacji umknęło i teraz wraca wraz z doulami. Zupełnie jest inaczej, kiedy możesz około porodu liczyć na drugą kobietę – stwierdza. Dobrze ją rozumiem, jeśli chodzi o kogoś, kto robi to bezinteresownie. Co jednak z doulą, której trzeba zapłacić? Czy nie ma z tym problemu? – Mam. I to do tego stopnia, że myślę o tym, żeby zostać wolontariuszką na oddziale położniczym. Ale z drugiej strony, kiedy rozmawiałyśmy o tym między zajęciami z dziewczynami ze studium, podkreślały, że to jest jednak usługa, którą sprzedajemy. Nie tylko poświęcamy swój czas, ale musimy zadbać o codzienne wyposażenie torby douli, chociażby w olejki do masażu, no i sfinansować swoje kształcenie. To po prostu praca. Co więcej, zawód douli określanej w polskich przepisach mianem asystentki kobiety w czasie ciąży i porodu, został przed niespełna dwoma laty oficjalnie wpisany na listę ministerialną.
Jeśli kobieta potrzebuje...
Przyjeżdżając z klientką na którąś z łódzkich porodówek, Monika Koc długo ukrywała przed personelem, kim jest. Mówiła, że jest koleżanką, siostrą czy sąsiadką. – Teraz, po tylu latach pracy, jestem raczej rozpoznawana… Do dziś zdarza się jednak, że personel szpitala patrzy na mnie krzywo. To zależy na kogo trafimy – przyznaje. Czy ma swoje ulubione szpitale? – Staram się tu być bardzo obiektywna, nie narzucać moich sympatii czy antypatii, bo to byłoby bardzo nieprofesjonalne. Zachęcam panie, żeby odwiedziły różne placówki i same stwierdziły, gdzie chciałyby rodzić.
A czy obecność douli eliminuje przy porodzie obecność męża? – Przyjęło się, że w szpitalu towarzyszy rodzącej kobiecie jedna osoba. Tymczasem ustalają to jedynie wewnętrzne przepisy danej placówki. Jeśli kobieta tego potrzebuje, ma prawo przeżywać poród z dwoma, a nawet większą liczbą osób. Czasami warto o to zawalczyć, pytać dyrekcję szpitala czy ordynatora – zachęca Monika Koc, dodając, że zdarza jej się pomagać przy porodzie we dwójkę. Oprócz niej jest z rodzącą jej partner, siostra lub mama.
Pytam też Monikę, kto decyduje się na skorzystanie z usług douli? – To kobiety, które chcą mieć wsparcie innej kobiety i takie, które nie do końca chcą zaufać personelowi szpitala, chciałyby rodzić nieco bardziej naturalnie i fizjologicznie. Zależy im na tym, żeby mieć przy sobie osobę, która zrozumie i będzie wsparciem, nie będzie oceniała i krytykowała.
Czy to głównie pierworódki? – Czasami rodzę z kobietami drugi i kolejny raz. One najczęściej świetnie sobie radzą, ale chcą mieć przy sobie, także po porodzie, osobę, z którą czują się bezpiecznie i która o wszystko się zatroszczy. To nie jest tak, że personel jest niechętny, złośliwy czy leniwy. Często jest go po prostu za mało, a oprócz pracy fizycznej położne mają jeszcze sporo roboty papierkowej – zauważa. Monika przyznaje też, że zdarza jej się rodzić z klientkami w prywatnych klinikach. Tam również kobieta nie ma przy sobie personelu przez całą dobę. W takiej klinice Kasia Jóźwik-Jaworska rodziła cztery lata temu Leona. – Jako mama dwójki dzieci wiedziałam, z czym się wiąże poród i okres połogu i jak wygląda szpitalna rzeczywistość. Miałam świadomość, że nie mogę liczyć na pomoc męża w takim stopniu, jak przy pierwszym dziecku, bo musi się zająć starszymi. Zresztą nie czuł się pewnie w szpitalnym środowisku, a ja potrzebowałam kogoś, do kogo będę miała pełne zaufanie – wspomina. Leon musiał się urodzić poprzez cesarskie cięcie, a Kasię podczas porodu trzymała za rękę doula. – Miałam poczucie, że ona myśli za mnie i przewiduje różne rzeczy. Mąż będąc przy mnie, pewnie by zemdlał. Po porodzie nie mogłam chodzić i nie miałam siły wziąć dziecka na ręce. Doula troszczyła się o mnie w szpitalu przez całe cztery dni, oprócz nocy, kiedy Leon i tak nie był ze mną. Była taką moją ręką i nogą. Takich rzeczy nie przelicza się na pieniądze.
Kiedy mąż prosi
Współpracę z klientką Monika Koc zaczyna od ustalenia z nią i jej partnerem, ile razy spotkają się przed porodem. – Ten pierwszy raz jest ważny, bowiem nie zawsze między nami „zagra”. A poród to przecież wyjątkowe wydarzenie w życiu kobiety, intymne i emocjonalne. Mogę komuś nie pasować, ale i ja sama nie zawsze decyduję się na przyjęcie „zlecenia” – przyznaje. Jest też do dyspozycji rodziców, oprócz samego porodu, także podczas pobytu matki z dzieckiem w szpitalu. Odwiedza ich również w domu. – Pomagam wówczas w opiece nad noworodkiem, przy kąpieli, przewijaniu czy karmieniu piersią, zwłaszcza przy pierwszym dziecku. Przede wszystkim chodzi jednak o rozmowę, wsparcie emocjonalne i psychiczne. Ale zdarza się, że do moich obowiązków należy również wyprowadzenie psa, wstawienie prania, ugotowanie obiadu czy zrobienie zakupów. Czasem zajmuję się też starszym dzieckiem. Bywa, że to mąż dzwoni i prosi o taką pomoc dla żony – opowiada Monika. Z jej obserwacji wynika, że mężczyźni rozumieją potrzebę obecności drugiej kobiety przy porodzie. – Jeszcze nigdy nie spotkałam się z sytuacją, żeby mężczyzna powiedział mi, że przeszkadzam, że jestem niepotrzebna. Raczej się cieszą z takiej pomocy, bo widzą, że ona daje dobre efekty. Nie umniejszam jednak roli mężczyzny. Niektórzy z nich „nie czują” jednak porodu, część kobiet nie chce też rodzić z partnerami. Mężczyźni są za to szczególnie potrzebni w połogu. Nie wolno ich odsuwać, stawiać gdzieś obok i pozbawiać zapału do niesienia pomocy. Pomagają nam po swojemu i to jest bardzo potrzebne.
Doule starają się też nie wchodzić w kompetencje położnych, troszcząc się jedynie o dobre samopoczucie kobiety, a nie o jej medyczne wsparcie. – Podczas porodu robię to, na co mama ma ochotę. Kobiety proszą: „Pomasuj mi plecy”, „Zaprowadź mnie pod prysznic” czy „Podaj picie” – wymienia Monika.
A jak postrzegają obecność douli na sali porodowej same położne? Magda Kozłowska jest położną od kilkunastu lat. Nie przypomina sobie sytuacji, żeby jakaś kobieta towarzysząca rodzącej przedstawiła się jako doula. – Zdarzają się jednak przypadki rodzących wspólnie dwóch kobiet. Domyślam się, że czasami jest to doula, która bojąc się naszej reakcji celowo się nie określa. Chociażby podczas ostatniej takiej sytuacji towarzysząca rodzącej kobieta bardzo umiejętnie ją motywowała i prowadziła przez poród. Psychika ma wtedy bardzo duże znaczenie, więc jeśli jest na sali ktoś, kto potrafi kobietę wesprzeć, to czemu nie? My mamy wtedy większe możliwości działania, a nie czas na kawę – żartuje Magda, dopowiadając, że w jednym z poznańskich szpital,i gdzie pracuje, blok porodowy z ośmioma łóżkami obsługują trzy położne.
Monika Koc przyznaje, że mimo to zdarza się, że doule traktuje się jak jakąś fanaberię. – Mam jednak nadzieję, że przyjdzie taki czas, że szpitale będą nas zatrudniały. Może ich personel zrozumie, że nasze działania skracają poród i pomagają kobiecie złagodzić odczuwanie bólu. Dzięki temu dzieci rodzą się w lepszym stanie. To nie jest lekka praca, muszę być gotowa przez całą dobę, nigdy nie wyłączam telefonu. Nigdy też nie przestaję się dokształcać. Chcę być po prostu jak najlepszą doulą!