Mieliśmy czekać do końca roku, a tu proszę, dokument mówiący o naszym zdrowiu prokreacyjnym został już przez Ministra Zdrowia zaakceptowany.
– Przyznam, że to tempo pracy trochę mnie zaniepokoiło i zmartwiło. Trzeba jednak zacząć od tego, że pierwotnie Narodowy Program Zdrowia, który został ogłoszony w grudniu ubiegłego roku, nie zawierał szóstego punktu mówiącego o poprawie zdrowia prokreacyjnego. Został on uwzględniony dopiero na przełomie roku w wyniku zdecydowanego sprzeciwu strony społecznej, w tym grupy posłów. Ogłoszone w ostatnich tygodniach konkursy na realizację działań zaplanowanych w ramach programu, takich jak np. organizacja konferencji i spotkań edukacyjnych popularyzujących wiedzę na temat zdrowia prokreacyjnego czy przygotowanie materiałów do edukacji młodzieży, są w konsekwencji przeprowadzane moim zdaniem dość pośpiesznie. Trudno w krótkim czasie przygotować dobrą ofertę. Mało tego, konkursy te odbywają się bez szerokiej promocji wśród potencjalnych zainteresowanych. Mam wrażenie, że tym samym ministerstwo nie dba o podstawowe cele Narodowego Programu Zdrowia, którymi są wydłużenie życia Polaków, poprawa ich zdrowia i związanej z nim jakości życia oraz zmniejszenie nierówności w zdrowiu wynikających z uwarunkowań społeczno-ekonomicznych.
Podczas prac nad dokumentem operowaliśmy terminem Narodowy Program Prokreacji. Ostatecznie nazwano go „Programem kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce”. Realizowany będzie do końca 2020 r., a uczestniczyć ma w nim co najmniej 8 tys. par dotkniętych niepłodnością. Jakie ma Pani wrażenia lekturze tego dokumentu?
– Szczerze powiedziawszy, mieszane. Program zawiera treści, które pozwalają żywić nadzieję, że w pewnych dziedzinach dotyczących zdrowia prokreacyjnego pójdziemy w dobrym kierunku. Myślę np. o zapowiedzianych szkoleniach dla personelu medycznego z zakresu procedur diagnozowania i leczenia niepłodności. Zastanawiam się jednak głośno, kto je będzie przeprowadzał? Mam też inne obawy związane z programem, jak chociażby to, że część z przewidzianych w nim ponad 100 mln złotych zostanie zapewne wykorzystana na zakup sprzętu, który może posłużyć w procedurze in vitro. Chodzi np. o urządzenia do zamrażania nasienia oraz jego przechowywania. Smuci mnie też brak współpracy autorów projektu z członkami powołanego przez Ministra Zdrowia zespołu, który pracował nad programem prokreacji.
Rozumiem, że dzieli się Pani swoim doświadczeniem. Była Pani przecież członkiem tego zespołu.
– Zostałam do niego powołana w drugiej kolejności. W kilka osób dołączyliśmy po dwóch pierwszych spotkaniach. Szybko zauważyłam, że jestem w opozycji do sporej części członków zespołu. Byłam zresztą jedynym lekarzem bez tytułów naukowych reprezentującym opcję opowiadającą się przeciwko in vitro.
No właśnie, jeśli chodzi o in vitro. W mediach pojawiły się niedawno informacje, że centrum referencyjne, które zostanie powołane w ramach programu w poznańskiej klinice ginekologiczno-położniczej przy ul. Polnej będzie ośrodkiem naprotechnologii. Szpital szybko jednak zdementował te informacje. Co więcej, na szefa ośrodka wybrano profesora, który specjalizuje się w in vitro...
– To jest totalne nieporozumienie! Myślę, że początkowo media okrzyknęły nie tylko poznański ośrodek referencyjny jako ośrodek naprotechnologii, ale też pozostałe z szesnastu, które zostaną utworzone w kraju. Tak naprawdę jednak wszystkie środki finansowe w ramach programu zostały właściwie skierowane do ośrodków, które jeszcze do niedawna realizowały program in vitro. Nie powstał żaden ośrodek referencyjny w ramach NFZ reprezentujący środowisko lekarzy, którzy w postępowaniu z parą z zaburzeniami płodności nie zalecają technik rozrodu wspomaganego. Inny aspekt sprawy jest taki, że wybierając na ośrodki leczenia niepłodności wyłącznie szpitale kliniczne, całkowicie wykluczono możliwość włączenia się do programu placówek mających pewne osiągnięcia, które nie są ośrodkami badawczymi. Dlatego lekarze w nich pracujący nie będą mieli możliwości uzyskania dotacji na ulepszenie sprzętu i tym samym nie będą mogli lepiej pomagać pacjentom.
A jak przebiegały same prace zespołu ministerialnego?
– Początkowo nasze spotkania trwały bardzo krótko, czasami niespełna godzinę. Dla mnie były one niewyczerpujące, wręcz pośpieszne. Większość z podejmowanych tematów krążyła praktycznie wokół utworzenia ośrodków referencyjnych i schematów postępowania z parami w leczeniu niepłodności. Profilaktyka zaburzeń zdrowia prokreacyjnego była traktowana dosyć marginalnie. Nie utworzono żadnych roboczych grup tematycznych ani komisji. Zostałam powołana jako ekspert, ale czuję, że moje kompetencje nie za bardzo zostały wykorzystane. Nie boję się wręcz powiedzieć, że jako członek zespołu czuję się oszukana.
Miała jednak Pani okazję zabierać głos podczas prac zespołu?
– Wypowiadałam się m.in. odnośnie finansowania procedur chirurgicznych w ginekologii, które dotąd według mnie są za słabo finansowane przez NFZ. Ale oprócz tego, między spotkaniami wielokrotnie przesyłałam do odpowiednich pracowników ministerstwa różne pisma zawierające np. propozycję zmiany refundacji niektórych leków stosowanych w leczeniu zaburzeń płodności czy informacje o dotychczasowych osiągnięciach tzw. medycyny naprawczej. Zwracałam też uwagę, że tysiące dobrze wyszkolonych nauczycieli Naturalnego Planowania Rodziny mogłoby pełnić rolę edukatorów zdrowia. I chociaż na większość tych pism nie otrzymałam odpowiedzi, to w przygotowanym programie z satysfakcją znajduję pewne sformułowania, jakby wyciągnięte z moich opracowań. Nie na taką współpracę jednak liczyłam...
Mówiąc o medycynie naprawczej, ma Pani na myśli naprotechnologię?
– Mam na myśli dziedzinę medycyny, która wyklucza stosowanie technik wspomaganego rozrodu i skupia się na bardzo szczegółowej diagnostyce małżonków, a potem terapii par z problemami z płodnością. Z racji rozumienia niepłodności jako złożonej przewlekłej choroby, na postępowanie to składa się współpraca z instruktorem metod rozpoznawania płodności, wielospecjalistyczne postępowanie lekarskie i ewentualnie zabiegi operacyjne, a w przypadku braku efektów zachęca się pary do adopcji. Jestem świadoma, że naprotechnologia nie uzyskała jeszcze, póki co, miejsca w gremiach naukowych, najkrócej mówiąc dlatego, że jej twórca, prof. Thomas Hilgers odważnie deklaruje się jako katolik i atakuje aborcję oraz in vitro. Nie jest więc dobrze widziany w środowisku amerykańskich ginekologów. Zdystansowane do naprotechnologii są również Polskie Towarzystwo Ginekologiczne i Ministerstwo Zdrowia. Nie starałam się więc w pracach zespołu jej forsować, ale zwracać uwagę na potrzebę optymalizacji płodności małżeńskiej poprzez szczegółową, bardzo dokładną diagnostykę z uwzględnieniem rytmu naturalnej płodności oraz jego poprawianie, kiedy nie dochodzi do zapłodnienia lub ma miejsce poronienie.
Ministerstwo Zdrowia w czasie prac deklarowało, że ostateczny kształt programu polityki zdrowotnej z zakresu zdrowia prokreacyjnego będzie efektem współpracy Państwa zespołu z jego Departamentem Matki i Dziecka. Miała Pani okazję zapoznać się z dokumentem zanim podpisał go minister?
– Jeszcze przed latem zapewniano mnie, że będę informowana o dalszych losach programu i że zostanie nam przesłany ostateczny dokument. Nigdy go nie otrzymałam. Żeby się z nim zapoznać, sama musiałam go zdobyć. Już po jego ogłoszeniu... Ostatecznie bowiem, mimo krytycznych uwag ze strony członków zespołu, program zatwierdzono i ogłoszono bez konsultacji z nimi.
Mówiła Pani na początku, że ma do programu pewne zastrzeżenia. Doprecyzujmy to, przypominając jego główny cel, którym jest, jak napisano „zwiększenie dostępności do wysokiej jakości świadczeń z zakresu diagnostyki i leczenia niepłodności”.
– Program bardzo obciąża lekarzy pierwszego kontaktu. Z jednej strony ich rola jest bardzo istotna w zakresie pracy z rodziną i młodym pokoleniem, ale z drugiej obawiam się, że przy ich obowiązkach nie będą mieli zbyt wiele czasu na przekazywanie tych zagadnień, a nawet wcześniej, na własne szkolenie w zakresie zdrowia prokreacyjnego. Nie widzę też w programie jasnego przekazu mówiącego o tym, że jednym z elementów tej edukacji będzie zwrócenie uwagi na wartość rozpoznawania płodności. Owszem, jest zdawkowe zdanie dotyczące uznania metod rozpoznawania płodności we wczesnej diagnostyce zaburzeń płodności, ale jak to będzie przełożone na praktykę, trudno powiedzieć. Zastanawia też kwestia zmian refundacyjnych w odniesieniu do różnych procedur chirurgicznych. Przewidziano np. refundację laparoskopii w kwocie rzędu 2 tys. zł. To nieporozumienie, bo jej koszty wahają się od 4 do nawet kilkunastu tysięcy złotych. Z niewątpliwych plusów, w programie widać zrozumienie dla spraw zdrowia mężczyzn i diagnostyki u nich zaburzeń płodności. Dopiero niedawno uznano w Polsce, że jest to istotny element zmagania się z niepłodnością. Prekursorem tych zmian jest prof. Krzysztof Kula z Łodzi, który stworzył tam podstawy andrologii i był też włączony w prace zespołu pracującego nad projektem.
Przy różnych okazjach podkreśla Pani, że prokreacja jest w naszym kraju tematem budzącym kontrowersje.
– Środowiska medyczne rozumieją ją jako medycynę reprodukcyjną [czyli skierowaną najpierw na regulację poczęć poprzez różne metody antykoncepcji i terminacji ciąży, a później na zastępowanie naturalnych procesów przekazywania życia metodami takimi jak inseminacja oraz in vitro – przyp. red.]. Dominuje stanowisko sprzeczne z autentyczną ochroną godności każdego człowieka od poczęcia. Ogromnym przełomem byłoby właściwe sprecyzowanie definicji zdrowia prokreacyjnego, gdzie należałoby podkreślić, że płodność nie jest chorobą, tylko zintegrowaną częścią całości zdrowia człowieka. Z tego można by wywodzić dalsze działania sprzyjające medycynie personalistycznej opartej na zasadach hipokratejskich: „Po pierwsze nie szkodzić”. Na szczęście obserwuję postęp w możliwościach mówienia o płodności chociażby młodym lekarzom. Na warszawskim Uniwersytecie Medycznym udało się np. wprowadzić fakultety z Metod Rozpoznawania Płodności oraz cykliczną konferencję na temat profilaktyki zaburzeń zdrowia prokreacyjnego. Najbliższa odbędzie się już 4 grudnia.
Również podczas prac ministerialnego zespołu zwracała Pani uwagę na znaczenie metod rozpoznawania płodności...
– Nie wyobrażałam sobie, żeby było inaczej. Moim zdaniem bowiem, uznanie ich roli w diagnostyce i terapii jest wielką szansą dla par zmagających się z niepłodnością, podobnie jak docenienie roli nauczycieli metod rozpoznawania płodności. W tej chwili nie mamy nawet w Polsce ośrodka naukowego, który zajmowałby się tą dziedziną.
ramka
Dr Ewa Ślizień-Kuczapska
Ginekolog położnik ze szpitala św. Zofii w Warszawie, medyczny konsultant naprotechnologii, instruktor metod rozpoznawania płodności, prezes Polskiego Stowarzyszenia Nauczycieli Naturalnego Planowania Rodziny, współautorka kilku książek, od ponad 20 lat czynnie zaangażowana w promocję zdrowia prokreacyjnego oraz troskę o płodność i rodzinę, żona i mama trojga dzieci.