O tym, że nad Polskę nadciąga demograficzne tsunami słyszymy od lat. Wprawdzie socjalizm przyniósł nam duży przyrost naturalny, ale po nim nastał czas transformacji związany ze stabilizacją liczby ludności. Już w latach 90. dało się zauważyć, że dzieci rodzi się coraz mniej. Żeby nas nie ubywało, potrzeba ich ponad dwoje na rodzinę, a obecnie współczynnik dzietności wynosi zaledwie około 1,3. Niezbędne są więc zmiany i to w wielu obszarach. Pytanie, co można zrobić, żeby zaczęło się rodzić więcej Polek i Polaków, stawia sobie także Ministerstwo Zdrowia.
Jednym z głównych założeń ustawy o zdrowiu publicznym, która weszła w życie na początku grudnia ubiegłego roku, jest przyjęcie Narodowego Programu Zdrowia. Ma on przyczynić się do wzrostu świadomości społecznej Polaków, dotyczącej konieczności podejmowania prozdrowotnych zachowań. Narodowy Program Zdrowia, opierający się na współdziałaniu organów administracji rządowej, jednostek samorządu terytorialnego oraz wyznaczonych podmiotów, wśród swoich tzw. celów operacyjnych wymienia stworzenie programu roboczo nazwanego Narodowym Programem Prokreacji.
Działajmy ekologicznie
Co taki program prokreacyjny powinien uwzględniać? Dr Paweł Wosicki, prezes Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia, przypomina podejście śp. prof. Włodzimierza Fijałkowskiego, który mówił o prokreacji ekologicznej, czyli takiej, która nie będzie związana z wszelkimi działaniami przeciwko życiu. ‒ Nieustannie musimy dbać o czystość środowiska, jakim jest łono matki. Trzeba eliminować to, co je niszczy, a więc hormonalne i mechaniczne środki antykoncepcyjne, że nie wspomnę o tak dramatycznych ingerencjach jak aborcja czy preparaty wczesnoporonne. Wśród priorytetów programu powinny znaleźć się też wychowanie do odpowiedzialnego rodzicielstwa czy propagowanie metod naturalnego rozpoznawania płodności oraz profilaktyka związana z ryzykownymi zachowaniami seksualnymi, do których należy wczesne podejmowanie współżycia przez młodzież. Absolutnie w programie nie ma miejsca na procedurę in vitro ‒ zauważa Wosicki.
Prof. Bogdan Chazan, ginekolog i położnik, podkreśla z kolei, że w programie należałoby zwrócić uwagę na rodzinę jako miejsce, gdzie odbywa się prokreacja przy przestrzeganiu prawa dziecka do życia od momentu poczęcia. ‒ Podstawą programu powinno być to, aby problemy zdrowotne, które są powodem zaburzeń płodności, były diagnozowane i przyczynowo leczone, a podejmowane postępowanie nie było sprzeczne z chrześcijańskim systemem wartości, które dotyczy przeważającej części pacjentów ‒ dodaje prof. Chazan.
Jeszcze wiele niewiadomych
Nad projektem Narodowego Programu Prokreacji od końca grudnia pracuje zespół, który został powołany zarządzeniem Ministra Zdrowia Konstantego Radziwiłła. Jak wyjaśnia rzeczniczka prasowa ministra, Milena Kruszewska, ostateczny kształt programu polityki zdrowotnej z zakresu zdrowia prokreacyjnego będzie efektem współpracy zespołu z Departamentem Matki i Dziecka Ministerstwa Zdrowia. Czasu na nią nie zostało zbyt wiele, bowiem Narodowy Program Prokreacyjny ma zostać przygotowany do końca tego roku. Początek jego wdrażania, wraz z zapewnieniem finansowania z budżetu państwa, zaplanowano na początek 2017 r. Jednak w tej chwili ministerstwo nie jest jeszcze w stanie wskazać poziomu finansowania programu. Jednym z widocznych działań będzie tworzenie tzw. centrów referencyjnych, zajmujących się wyspecjalizowaną opieką bardziej złożonych problemów zdrowotnych. W mediach pojawiła się informacja, że pierwszą powołaną placówką ma być klinika diagnostyki i leczenia niepłodności w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. ‒ Prace nad szczegółowymi zapisami programu zostały już rozpoczęte, jednak na tym ich etapie nie można jeszcze określić, które kliniki zostaną włączone do sieci ośrodków referencyjnych ‒ mówi rzeczniczka Ministra Zdrowia, dodając, że program będzie stanowił rozszerzenie obecnej diagnostyki w kierunku leczenia niepłodności.
Niewykorzystany potencjał
W skład zespołu do spraw projektu programu z zakresu zdrowia prokreacyjnego, który jest organem pomocniczym ministra zdrowia, wchodzi blisko 20 osób. Cały skład spotkał się w ciągu pięciu miesięcy sześciokrotnie. Rozmawiam z jedną z jego członkiń, dr Magdaleną Nehring-Gugulską, międzynarodowym konsultantem laktacyjnym, dyrektorem Centrum Nauki o Laktacji zaraz po ostatnim ze spotkań 20 maja, które odbyło się tym razem w węższym, typowo medycznym gronie. ‒ Pracowaliśmy dzisiaj nad kompleksowym podejściem do pary niepłodnej, która już nie będzie musiała plątać się po różnych specjalistach. Tworzyliśmy szczegółowy proces porządkujący to, jak prowadzić diagnostykę i leczenie. Co istotne, odtąd diagnostyka u kobiet i u mężczyzn ma być prowadzona równolegle. Dotychczas niepłodność męska była zauważana jedynie przez małą grupę lekarzy – opowiada dr Nehring-Gugulska. Jej entuzjazm jednak słabnie, kiedy dodaje, że przy ustalaniu wytycznych do postępowania z niepłodną parą przyjęto założenie, że wszystkim mają się zajmować medycy, czyli ginekolodzy, położne i pielęgniarki. ‒ Rodzi się pytanie, czy wszyscy ci fachowcy będą do tego dobrze przygotowani. Do tej pory bowiem szczegółowe zagadnienia dotyczące metod rozpoznawania płodności nie wchodziły w zakres kształcenia medycznego, na niektórych uczelniach są to raptem fakultety. Szkoda, że przy pracach nad programem pominięto całkowicie nauczycieli metod rozpoznawania płodności, a to w Polsce ogromna, 30-tysięczna armia ludzi z pasją i doświadczeniem – zauważa, dodając, że podobnie sytuacja wygląda z doradcami laktacyjnymi, którzy nadal nie zostają dopuszczeni do udzielania porad refundowanych. Niezauważeni w pracach nad Narodowym Programem Prokreacji są również instruktorzy stosowanego w naprotechnologii modelu Creighton, czyli bardzo precyzyjnego sposobu obserwacji wydzieliny pochwowej, niosącego ogrom informacji o zdrowiu prokreacyjnym kobiety. Minister Radziwiłł zresztą skutecznie unika przy dyskusjach o programie słowa „naprotechnologia”.
Konflikt interesów
Inna z członkiń zespołu programu, dr Ewa Ślizień-Kuczapska, prezes Polskiego Stowarzyszenia Nauczycieli Naturalnego Planowania Rodziny stwierdza, że zdrowie prokreacyjne jest w naszym kraju tematem kontrowersyjnym. ‒ Środowiska medyczne rozumieją je po prostu jako zdrowie reprodukcyjne. Dominuje stanowisko sprzeczne z autentyczną ochroną godności każdego człowieka od poczęcia. Ogromnym przełomem byłoby właściwe sprecyzowanie definicji zdrowia prokreacyjnego, gdzie należałoby podkreślić, że płodność nie jest chorobą tylko zintegrowaną częścią całości zdrowia człowieka. Z tego można by wywodzić dalsze działania sprzyjające medycynie personalistycznej opartej na zasadach hipokratejskich: „Po pierwsze nie szkodzić” ‒ stwierdza dr Ślizień-Kuczapska, przyznając, że znajduje się w opozycji do części członków zespołu. Wśród zasiadających w nim ginekologów są bowiem zwolennicy nie tylko antykoncepcji, ale również aborcji i in vitro. Nic więc dziwnego, że temat tego ostatniego podjęto podczas ostatniego spotkania zespołu. Przypomnijmy, że w czerwcu kończy się finansowanie programu in vitro z budżetu. ‒ Biznes in vitro dalej będzie twardo bronił swoich interesów ‒ zauważa prof. Bogdan Chazan. ‒ Mimo wszystko upatruję w tym zespole nadzieję na to, że dojdzie do głębokich zmian zarówno w edukacji społecznej, jak i w środowisku medycznym. Zależy mi na tym, aby standardy, nad którymi pracujemy, były ukierunkowane na solidną diagnostykę i by pacjenci z zaburzeniami płodności nie byli kierowani od razu do procedury in vitro ‒ podkreśla dr Ewa Ślizień-Kuczapska.
Mimo że jak przyznają członkowie zespołu, dotychczasowe prace skupiają się na stricte medycznych obszarach, trzeba też mieć nadzieję, że Ministerstwo Zdrowia potraktuje temat prokreacji szerzej. Do prac zespołu zaproszono bowiem m.in. psychologów oraz przedstawicieli Fundacji Mamy i Taty i Związku Dużych Rodzin Trzy Plus. ‒ Liczymy, że ministerstwo będzie chciało skorzystać z naszej wiedzy. Przeprowadziliśmy sporo badań dotyczących na przykład antykoncepcji hormonalnej czy barier w podejmowaniu decyzji o posiadaniu dzieci ‒ mówi Paweł Woliński z zarządu Fundacji Mamy i Taty.