W naszym kraju w ślady amerykańskiego ginekologa i położnika prof. Thomasa Hilgersa, twórcy naprotechnologii, poszło już około 150 lekarzy. Jednym z nich jest Agnieszka Białecka, instruktor Modelu Creighton i naprotechnolog. Mama czwórki dzieci, od lat zaangażowana jest także w Ruch Lednicki. Jeszcze w czasie studiów medycznych zaczęła prowadzić przy duszpasterstwie akademickim u ojców dominikanów w Poznaniu Poradnię Metod Rozpoznawania Płodności. Pięć lat temu o. Jan Góra zaprosił ją do ośrodka na Lednicy, żeby podczas wakacji poprowadziła dla studentów wykłady o płciowości i płodności. Na Lednicę przyjechała też wtedy Magdalena Szymańska z Białegostoku, która świeżo wróciła ze szkolenia u prof. Hilgersa w Stanach Zjednoczonych. To ona opowiedziała o. Górze o naprotechnologii. Dominikanin zachwycił się tą metodą, która w zgodzie z katolicką etyką rozpoznaje i leczy przyczyny niepłodności, rozwiewając problemy moralne wierzących małżeństw. − Od razu powiedział do mnie: „Jedziesz na to szkolenie!” – wspomina Agnieszka Białecka.
Wszystko rozbija się o koszty
W październiku była już w Galway w Irlandii, a w maju następnego roku w Omaha w Stanach. Jak wspomina, o. Jan Góra nie tylko ją zainspirował, ale też wspierał w czasie szkolenia, które nie było proste. To bowiem nie tylko kwestia pobytu za granicą i przyswajania wiedzy wyłącznie w języku angielskim. Żeby zostać certyfikowanym naprotechnologiem trzeba wyłożyć dziesiątki tysięcy dolarów. − Ojciec Jan mawiał, że jak się zawierzy Jezusowi to On, wbrew wszystkiemu, dopina sprawy na ostatni guzik i daje siły. Tak było w moim przypadku – przyznaje Agnieszka, która pracuje w powstałej niespełna dwa lata temu w Poznaniu Pro Life Clinic.
Oprócz młodego, poznańskiego, istnieją także ośrodki naprotechnologii w Warszawie i Białymstoku. Za najlepszy w kraju uchodzi jednak lubelski ośrodek dr. Macieja Barczentewicza, który ma duże doświadczenie w leczeniu i bardzo dobrą skuteczność. W różnych miejscach w kraju przyjmują także pojedynczy lekarze. Prym wiodą jednak ośrodki, które skonsolidowały grupę lekarzy. Ich liczba jest oczywiście zbyt mała. Co sprawia, że naprotechnologia rozwija się w naszym kraju bardzo wolno i jest trudna do wdrożenia? Po pierwsze, ginekolog, który chciałby zostać naprotechnologiem, nie może przepisywać leków antykoncepcyjnych, pracować w ośrodku in vitro i nie może przerywać ciąży. To eliminuje wielu lekarzy. Trzeba też przejść wspomniane forsowne szkolenie, co oznacza porzucenie na około dwa lata pracy i dochodów, przy jednoczesnym opłacaniu nauki, hoteli i przelotów. Bardzo niewiele osób może sobie na to pozwolić. Niewiele ma też w sobie tyle determinacji, żeby przejść takie przekształcenie zawodowe. Nic więc dziwnego, że naprotechnologia musi przynosić lekarzom dochody i jest pewnego rodzaju biznesem. Czy jednak szalenie dochodowym? Wizyty u instruktora Modelu Creighton, lekarza naprotechnologa i badania laboratoryjne to w sumie około 2−2,5 tys. zł. Przy czym wydatki te rozłożone są w czasie, a przy tym spotkania, np. z instruktorem, trwają od godziny do półtorej. Do tego trzeba oczywiście doliczyć w każdym indywidualnym przypadku lekarstwa i ewentualne zabiegi medyczne.
Po pierwsze diagnoza
Naprotechnologia (NaProTECHNOLOGY − Natural Procreative Technology, czyli Wsparcie Naturalnej Prokreacji) to powrót do absolutnych podstaw płodności kobiety i mężczyzny. Prof. Thomas Hilgers przez 15 lat prowadził w tym obszarze badania naukowe na Creighton University w Omaha, które pozwoliły na opracowanie tzw. Modelu Creighton, czyli bardzo precyzyjnego sposobu obserwacji wydzieliny pochwowej, niosącego ogrom informacji o zdrowiu prokreacyjnym kobiety. − Na większości uczelni medycznych świata płodność jest tematem zaniedbywanym, któremu poświęca się minimum czasu. To zresztą paradoks współczesnego świata nieustannie zmierzającego w stronę ekologii, że kobietom proponuje się używanie sztucznych, szkodliwych środków wpływających na ich płodność – stwierdza Agnieszka Białecka. W naprotechnologii praca z parą zaczyna się od nauczenia jej zasad obserwacji kobiecego cyklu, czym zajmuje się instruktor Modelu Creighton. Podkreśla przy tym rolę śluzu, który jest tak samo potrzebny do poczęcia, jak komórka jajowa i plemniki. Podczas trzeciego cyklu przeprowadza się szereg badań, a w czwartym wdraża leczenie. Wówczas ma miejsce konsultacja napro-ginekologiczna z lekarzem.
Podkreślmy, że naprotechnolodzy najpierw szukają przyczyn niepłodności, tak długo prowadząc diagnostykę, aż uda się je określić. − Bardzo często problemem nie są same narządy płciowe. Wystarczy na przykład, że mamy zaburzoną gospodarkę hormonalną czy zbyt wysoki poziom insuliny lub kortyzolu. Mój przypadek z ostatnich dni to para, u której już na pierwszym spotkaniu okazało się, że on ma ropne migdały, a jakikolwiek stan zapalny w organizmie mężczyzny przekłada się na nieprawidłową morfologię nasienia. Tymczasem ci ludzie przeszli dwie próby sztucznego zapłodnienia i są zupełnie niezdiagnozowani – opowiada Białecka, dodając, że trafiające do niej po takich doświadczeniach pary są także bardzo poranione w sferze psychicznej. − Kiedy zaczynamy z nimi pracować, ewidentnie się wyciszają. Czują, że ktoś się nimi zaopiekował, wysłuchał ich i zazwyczaj osiągają spokój ducha.
Alternatywa akceptowana przez Kościół
Jak zauważa prof. Janusz Gadzinowski, kierownik Katedry i Kliniki Neonatologii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, naprotechnologia, mimo swoich niewątpliwych zalet, jest często niesłusznie ośmieszana, głównie przez środowiska finansowo związane z technikami wspomaganego rozrodu. Sztandarowy argument to taki, że wpisując w internecie słowo NaProTECHNOLOGY nie znajdziemy wielu medycznych artykułów. Tymczasem, co podkreśla profesor, naprotechnologia jest usystematyzowanym zbiorem metod diagnostycznych i leczniczych. Bez problemu można odnaleźć tysiące artykułów poświęconych oddzielnie każdej z nich. Drugi zarzut jest taki, że ginekolodzy od dawna używają tych samych metod i naprotechnologia nie jest niczym nowym. − Owszem, pewne metody są wspólne, one należą bowiem do arsenału medycyny. Jednak naprotechnologia proponuje odmienne podejście do leczenia, przyświeca jej idea, aby było ono zgodne z nauczaniem Kościoła. Tu mówimy po prostu o jakościowej różnicy − tłumaczy Gadzinowski. Niestety, jak dopowiada, licencjonowana naprotechnologia przez fakt, że wymusza konkretny sposób kształcenia lekarzy, jest mało wydolna. − Uważam, że w tej sytuacji powinniśmy wypracować jakąś alternatywę akceptowaną przez Kościół katolicki − mówi profesor, proponując opracowanie oraz spopularyzowanie zbioru metod diagnostycznych i leczniczych stosowanych w przypadku niepłodności, a dopuszczonych przez Kościół, który mógłby być używany przez wielu ginekologów pragnących postępować w zgodzie z jego nauczaniem.
− Przygotowanie takiej rekomendacji to zadanie dla Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich. Już na początku powinna ona zaznaczać, że jeśli zawiodą przedstawione przez nią metody, dany ginekolog nigdy nie zaproponuje pójścia w kierunku technik wspomagania reprodukcji, tylko, podobnie jak naprotechnologia, adopcję. Ta rekomendacja dałaby ginekologom możliwość naśladowania pewnych sekwencji z naprotechnologii, a jednocześnie określenia się, że metody proponowane w danym gabinecie są zgodne z nauczaniem Kościoła.
Powyższa propozycja nie zmienia jednak zdaniem prof. Gadzinowskiego potrzeby tworzenia programów wspomagających szkolenie naprotechnologów i tworzenia ośrodków naprotechnologii finansowanych z państwowych środków. – Obecnie nie ma równego traktowania przez NFZ różnych podejść do postępowania w przypadku niepłodności. Skoro niektóre województwa [podkarpackie i mazowieckie – przyp. red.] przyznały pieniądze na leczenie niepłodności metodami naturalnymi, to dlaczego nie można zrobić tego w skali całego kraju? – pyta profesor, stawiając przed instytucjami państwowymi jeszcze jedno zadanie, mianowicie stworzenie programów profilaktyki niepłodności. − Oprócz powodujących ją przyczyn, na które nie mamy wpływu, istnieje też grupa przyczyn cywilizacyjnych, które, przy odpowiednich działaniach dobrze przygotowanych do tego ludzi, mogą poddawać się modyfikacji – zauważa.
Kiedy już wychodzę z gabinetu profesora, mówi, że chciałby dodać jeszcze jedno. − Nie jestem finansowo związany z żadną grupą, która leczy niepłodność. Widzę natomiast w mojej klinice dzieci cierpiące z powodu negatywnych następstw in vitro. I to jest moja motywacja do działania.