Logo Przewdonik Katolicki

Helikopter i tygrys

Bogna Białecka

Co mają wspólnego? Wbrew pozorom całkiem sporo. Mowa bowiem o rodzicach, którzy chcą mieć pełną, często przesadną, kontrolę nad życiem swoich dzieci.

Jeden z bardziej popularnych dowcipów rysunkowych przedstawiających różnicę między rodzicielstwem XX wieku i współczesnym ukazuje dziecko, rodzica, nauczyciela, zeszyt i dymek z napisem: „co ma znaczyć ta zła ocena?”. W rysunku „ubiegłowiecznym” dymek wychodzi z ust rodziców, a adresatem jest dziecko. W rysunku pokazującym współczesność to rodzic z dzieckiem wypytuje nauczyciela. Niby nas to bawi, jednak coś w tym jest. Rysunek zbiera w jednym tendencję ochrony dziecka przed wszelkimi porażkami, a z drugiej – parcia na sukces za wszelką cenę.
 
Rodzic helikopter
Określenie „helikopterowy rodzic” ukute w 1990 r. przez Fostera Cline oraz Jima Fay’a oznacza rodzica nadopiekuńczego, krążącego nad dzieckiem „jak helikopter” i starającego się ochronić je przed wszelkimi zagrożeniami. Helikopterowy rodzic niejako unosi się stale nad dzieckiem, by je ochraniać i ratować z wszelkich opresji. Możemy to zobrazować taką oto scenką:
Nauczycielka: Córka nie oddała pracy domowej na czas, dostanie jedynkę.
Mama: Zapewniam, że dziś wieczorem odrobi.
Nauczycielka: Obawiam się, że już za późno. Może poprawić ocenę, jednak dziś dostaje jedynkę. Musi nauczyć się jakie są konsekwencje nieoddania pracy na czas.
Mama: Jutro rano będzie pani miała tę pracę na biurku, dopilnuję tego.
Nauczycielka: Nie, proszę pozwolić dziecku nauczyć się brać odpowiedzialność za nieodpowiednie decyzje.
Mama: Ale to przypadek, to właściwie moja wina, bo w weekend…
Oczywiście dzieci potrzebują opieki, a nawet ratunku, jednak nie stale i nie w każdej sytuacji. Helikopterowi rodzice noszą dziecku tornister „bo za ciężki”, upewniają się, czy aby na pewno na dwudniowej wycieczce szkolnej będzie ciepła woda, pilnują by każde zadanie domowe było odrobione. Jeśli uznają pracę za zbyt trudną dla dziecka, próbują negocjować z nauczycielami zmianę wymagań. Rodzice tacy często angażują się w każdy możliwy komitet w szkole i poza nią, tak by maksymalnie kontrolować środowisko, w którym przebywa dziecko. Będą czuwać nad siedmiolatkiem huśtającym się na placu zabaw, będą osobiście zawozić dwunastolatka na zajęcia w innej części miasta. Doktor Foster Cline, autor książki Miłość i logika, jak nauczyć dzieci odpowiedzialności zwraca uwagę, że jednocześnie rodzice tacy pozbawiają dzieci znaczących okazji do nauki. Wydaje im się, że jakakolwiek porażka dziecka jest oznaką złego rodzicielstwa.
Rodzicielstwo helikopterowe objawia się dziś też naciskiem na nieustanną kontrolę dziecka za pomocą telefonów komórkowych. Mamy, wyposażone w rozkład lekcji swej pociechy, dzwonią np. po to, by sprawdzić, czy ich dziecko zjadło kanapki, czy aby na pewno obiad w stołówce był smaczny itp. Stało się to na tyle normą, że nie zwracamy już uwagi jak groteskowe jest to zachowanie w stosunku przykład do gimnazjalisty czy licealisty.
Nawiasem mówiąc, nieustanne korzystanie przez dzieci z telefonów komórkowych (na przerwach, ale i w czasie lekcji) jest problemem zauważanym w coraz większej liczbie szkół, które próbują z tym walczyć. Wprowadzają więc zakaz posługiwania się telefonami, z czym z kolei walczą rodzice.  Tworzy się błędne koło. Z jednej strony rodzice zauważają problem uzależnienia dzieci od telefonów komórkowych, z drugiej – sami potęgują problem przez nieustanne wydzwanianie i smsowanie do dzieci.
 
Szansa na samodzielność
Foster Cline zwraca uwagę, że trend ten rozwija się. Rodzice nie tylko starają się ocalić dzieci przed każdym możliwym zagrożeniem, lecz wpadają w obsesję zapewnienia dzieciom perfekcyjnych warunków rozwojowych. Niestety, cieplarniane warunki oznaczają brak okazji do uczenia się odpowiedzialności za swoje czyny. Nie uczą konsekwencji. Dziecko nie musi pamiętać o zjedzeniu kanapki, bo mama mu przypomni, nie musi przejmować się zadaniem domowym, bo mama na pewno zapyta nauczyciela i pomoże w odrobieniu. Cline wprost mówi o konsekwencjach: dzieci tak wychowywane doświadczają obezwładniającej porażki przy pierwszym poważniejszym wyzwaniu właśnie dlatego, że w imię miłości zostały im odebrane możliwości nauki odpowiedzialności za swe czyny.
Warto zastanowić się, czy przypadkiem nie pasujemy do opisu helikopterowego rodzica. To trudne ponieważ zadajemy sobie pytanie: gdzie leży granica między ignorowaniem potrzeb dziecka a nadmierną opiekuńczością? Weźmy pod uwagę, że my wychowywaliśmy się bez telefonów komórkowych i jakoś daliśmy sobie radę. Być może ciągły kontakt telefoniczny pomaga nam w uzyskaniu poczucia, że jesteśmy troskliwymi rodzicami, jednak dzieci odbierają to jako daleko idącą ingerencję w ich życie, a nie objaw troski.
Najważniejsze jest ustalenie zakresu bezpiecznego obszaru doświadczania przez dziecko wyzwań i  porażek. Jeżeli na przykłąd jedzie na wycieczkę klasową, zakładamy, że jest pod opieką dorosłych i nie musimy sprawdzać, czy aby na pewno wszystko przebiega idealnie jak w opisie wycieczki. Dziecko nie odrobiło zadania domowego? Trudno, dostanie jedynkę. Zapomniało wziąć kanapki, a obiad był niesmaczny? Albo nauczy się zjeść rzeczy nielubiane, by zaspokoić głód, albo przemęczy się jeden dzień na głodniaka, a jutro z pewnością kanapkę zabierze… Jeśli chcemy wychować dzieci odpowiedzialne, potrafiące o siebie zadbać, musimy dać im szansę to osiągnąć.
 
Rodzic tygrys  
Syn: Mam piątkę za sprawdzian.
Mama: Czemu tylko tyle, nie uczyłeś się?
Syn: Jedno zadanie było trudne.
Mama: Poproszę nauczyciela by dał ci więcej takich zadań.
Amy Chua to prawniczka, Amerykanka chińskiego pochodzenia, autorka Bojowej pieśni tygrysicy, w której opisuje wychowanie swoich nastoletnich córek w duchu „jesteś najlepsza, albo jesteś nikim”. Książka wywołała wiele kontrowersji, począwszy już od prowokacyjnego artykułu w Wall Street Journal, zatytułowanego „Dlaczego chińskie matki są najlepsze”. Chua zarówno w artykule, jak w książce udowadnia, że choć rzeczywiście Azjaci odnoszą większe sukcesy naukowe niż ich amerykańscy i europejscy rówieśnicy, nie jest to kwestia wrodzonej wyższej inteligencji, a innego podejścia do wychowania. W książce opisuje chociażby listę rzeczy zakazanych. Córki prawniczki nigdy nie dostały zgody na przykład na nocowanie u koleżanki czy wystąpienie w przedstawieniu szkolnym (przygotowanie roli zabierałoby cenny czas potrzebny na naukę na instrumencie). Chua uświadamia, że nawet ci z rodziców kultury europejskiej, którzy uważani są za wymagających, nie stawiają nawet ułamka wymagań właściwych kulturze chińskiej. Chińscy rodzice nie pozwalają na to, by dziecko porzuciło jakieś zajęcie. Jako przykład podaje doświadczenie swojej siedmioletniej córki, która nie mogła opanować pewnego utworu na fortepian. Mama przetrzymała ją kilka godzin – bez przerwy nawet na skorzystanie z toalety – aż dziecko nauczyło się go grać. Po opanowaniu utworu córka stwierdziła, że nie jest on tak trudny, jak wydawał się na początku i zaczęła nawet grać go z przyjemnością.
 
Sukces za wszelką cenę?
Książka ta, choć fascynująca, została uznana za wysoce kontrowersyjną. Nie tylko spotkała się z krytyką Amerykanów i Europejczyków, lecz też rodziców chińskich, stwierdzających, że jest granica między stawianiem wysokich wymagań, a łamaniem woli dziecka. Nie da się ukryć, że w książce Chua znajduje się sporo uzasadnionej krytyki wychowania typu bezstresowego, np. w postaci chwalenia dziecka za każdy drobiazg. Badania psychologiczne pokazują, że rzeczywiście chwalenie dziecka za włożony wysiłek i konkretne osiągnięcia jest bardziej motywujące niż ogólne pochwały za uzdolnienia. Jak zwracali uwagę recenzenci, książka tak naprawdę nie jest o dzieciach. One są nieważne. Ważna jest matka – tygrysica, zaspokajająca za pomocą sukcesów dzieci swoje ambicje. Ale w kulturze europejskiej także znajdujemy rodziców tak nastawionych na sukces dziecka, że łamią jego wolę, by tylko zdobywało nagrody.
Dlatego warto zadać sobie pytanie: czy nie zaspokajam swoich potrzeb, niespełnionych ambicji za pośrednictwem sukcesów dzieci? To też pytanie o granicę – między stawianiem zbyt wygórowanych wymagań a odpuszczaniem wyzwań, z którymi dziecko dałoby sobie radę, włożywszy nieco więcej pracy. Może być to trudne, dlatego warto np. zapoznawać się z etapami rozwojowymi dziecka, choćby po to, by wiedzieć, z jakimi zadaniami zwykle radzi sobie dziecko w danym wieku. To z kolei, czego możemy nauczyć się od matki tygrysicy to niepozwalanie dziecku na zbyt szybkie poddanie się w obliczu wyzwania.
 
Pełna kontrola
Zauważmy też, że choć na pozór sprzeczne, obydwa podejścia – rodzicielstwa helikopterowego i tygrysiego – mają cechę wspólną: chęć pełnej kontroli nad życiem dziecka. W pierwszym wypadku dziecko ma zaspokoić moją potrzebę bycia dobrym rodzicem, w drugim – zaspokoić moje do tej pory niezaspokojone ambicje. Aby uniknąć tych pułapek, pamiętajmy że najistotniejsze powinno być dla nas wychowanie samodzielnego, odpowiedzialnego dorosłego. Wtedy łatwiej jest zostawić dziecku adekwatny do jego potrzeb i możliwości radzenia sobie obszar wolności.
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki