Logo Przewdonik Katolicki

Rodzic jak pług śnieżny

Bogna Białecka
Fot. Adobe Stock2

Równa drogi życiowe przed dziećmi, by mogły maksymalnie rozwijać swój potencjał, bez „zbędnych” frustracji. W rzeczywistości sprawia, że w dorosłość wchodzą metaforyczne księżniczki i książęta, którzy nie potrafią poradzić sobie z najprostszymi wyzwaniami dnia codziennego.

Dziekanat. Kolejka osób ustalających termin egzaminu poprawkowego. Wśród nich kilka pań w dojrzałym wieku. To mamy studentów, które przyszły w imieniu swoich dorosłych dzieci. Jedna tłumaczy, że syn musiałby „specjalnie jechać” na uczelnię, by ten termin ustalić, tak jakby sama nie „jechała specjalnie” na jego uczelnię w tym samym celu…
Stołówka studencka. Kucharka odbiera telefon od pani, która prosi o podanie menu, gdyż musi wybrać swojej córce potrawy na obiad. Inna mama pisze do nauczyciela, że syn mówi, że zajęcia dodatkowe są nudne i ona nie wie, co ma mu powiedzieć, żeby chodził. Kolejny przykład: nauczycielka otrzymuje SMS od mamy swojej uczennicy, którą widziała pięć minut wcześniej na lekcji, z pytaniem, co córka dostała z kartkówki, bo pisze, że nie pamięta…
Czy to jakiś ewenement: rodzice będący de facto menedżerami swoich dzieci i załatwiający za nie wszelkie możliwe sprawy i powinności?
 
Zero frustracji?
Madeline Levine, psycholog i autorka książki Teach Your Children Well: Why Values and Coping Skills Matter More Than Grades, Trophies or „Fat Envelopes” (Dobrze ucz swoje dzieci – dlaczego wartości i umiejętność radzenia sobie są ważniejsze niż oceny, trofea i „grube koperty”), twierdzi, że jest to coraz popularniejszy trend. Mamy do czynienia z rodzicami, którzy jak pług śnieżny równają drogi życiowe przed swoimi dziećmi, tak by mogły maksymalnie rozwijać swój potencjał, bez „zbędnych” frustracji.
Zjawisko to szczegółowo opisują Claire Miller i Jonah Bromwich w artykule z marca br. w „New York Times”, podając szokujące niekiedy przykłady. Oto na początku roku na nagłówki gazet USA dostała się afera łapówkarska, w której pięćdziesięciu rodziców próbowało w nielegalny sposób zapewnić przyjęcie swoich dzieci na uniwersytety. Nie chodziło przy tym wyłącznie o łapówki czy obfite dotacje na rzecz danej uczelni, połączone z sugestią, iż konkretny kandydat powinien dostać się na studia. Najbardziej pomysłowa mama wynajęła dublera, który poszedł na egzamin za jej syna. Syna przekonała, że załatwiła mu możliwość zdawania egzaminu w domu – dostał odpowiednie formularze, które wypełnił. Pomysłowej mamie chodziło o to, by syn nie zorientował się, że wysokiego wyniku egzaminu nie zawdzięcza swojej pracy, a zdolnemu dublerowi.
W tym samym artykule autorzy opisują historię mamy, która zauważywszy u swego syna w wieku przedszkolnym zainteresowanie śpiewem i występami na scenie, postanowiła pielęgnować jego talent wszelkimi środkami. Dlatego chłopiec uczestniczył co lato w prestiżowych warsztatach teatralnych i zajęciach dodatkowych. Jednak po jakimś czasie sfrustrowana niewystarczającym poziomem tych zajęć mama wraz z kilkoma innymi osobami stworzyła fundację wspierającą działania artystyczne dzieci i młodzieży. W godnym podziwu wysiłku fundraisingowym w ciągu czterech lat panie zdobyły 250,000 $ na ten cel. W rezultacie syn dostał się do wszystkich (ponad 20) prestiżowych szkół o profilu artystycznym, do których papiery złożyła jego przedsiębiorcza mama. Miał w czym wybierać.
Opisując tę sprawę, Miller i Bromwich cytują jej wypowiedź: „Pracowaliśmy na to od momentu, gdy skończył trzy lata. Musiałam go wziąć na ponad 20 przesłuchań do teatru muzycznego. Jednak udało mu się. Nie mam poczucia, że to moja zasługa. Ja go tylko w tym wspierałam. Nie byłam rodzicem helikopterowym. Byłam raczej drugim pilotem”. W rzeczywistości raczej –pługiem śnieżnym.
 
Konsekwencje fałszywie pojętej troski
Założenia rodziców są niezwykle szlachetne. Oto ich dzieci – czy to wybitnie utalentowane, czy nie – muszą zmagać się z systemem szkolnym, walczyć o oceny, przyjęcie do najlepszych szkół, tak by mieć jak najlepszy start w przyszłość. Dlatego rodzice już od przedszkola dbają o rozwój dziecka, usuwając bariery, które jako dorośli uznają za szczególnie frustrujące. W teorii ma to umożliwić dziecku skoncentrowanie się na tym, co najważniejsze, na rozwoju własnego potencjału. W rzeczywistości sprawia, że w dorosłość wchodzą metaforyczne księżniczki i książęta, którzy nie potrafią poradzić sobie z najprostszymi wyzwaniami dnia codziennego.
Konsekwencje? Pewnego dnia rodzice studentki uczącej się w innym mieście wracają do domu i zastają córkę w jej pokoju. Odmawia powrotu na studia. Cóż tak strasznego się wydarzyło? Oto córka od małego nie lubiła potraw z sosami. A zatem jej rodzice zawsze pilnowali, by gdziekolwiek idzie, gospodarze byli o tym fakcie poinformowani. W szkolnej stołówce otrzymywała specjalne porcje obiadowe bez sosu, podobnie w przypadku wyjazdów, kolonii czy nawet nocowania u koleżanki. Za każdym razem rodzice wykonywali odpowiedni telefon i dziecko dostawało posiłek w ulubionej formie. Po wyjeździe na uczelnię córka odkryła, że w uniwersyteckiej stołówce każde danie polane jest sosem. Po kilku dniach frustracji stwierdziła, że w takim wypadku wraca tam, gdzie jest porządne jedzenie. Innymi słowy, dziewczyna była tak przyzwyczajona do bezustannego rozwiązywania problemów przez rodziców, że nie potrafiła poradzić sobie z tak prostą sprawą, jak wyrażenie prośby o otrzymanie potrawy bez sosu. Ten sposób rozwiązania problemu – że sama mogłaby o to poprosić – w ogóle nie przyszedł jej do głowy. Innym przykładem z artykułu, który wprawił mnie w szczególne osłupienie, był student, który pojechał do domu, kiedy okazało się, że na progu jego stancji leży zdechły szczur.
Wydawałoby się, że to przykłady ekstremalne, związane ze specyficzną kulturą Stanów Zjednoczonych, jednak gdy zapytałam znajomych, czy spotkali się z podobnymi sytuacjami, dostałam szczegółowe opisy kilkudziesięciu zbliżonych przypadków. Najbardziej dziwaczny z polskiego podwórka przykład opisywał rodziców, którzy oświadczyli nauczycielowi, że ich dziecko musi otrzymywać zadania domowe w formie komiksu, gdyż inaczej tego nie rozumie. Nie potrzeba wybitnej wiedzy specjalistycznej, by przewidzieć, że wskutek tego problem dziecka ze zrozumieniem instrukcji ustnych czy pisanych będzie się tylko pogłębiał, a trudno oczekiwać, by gdy dorośnie, przełożony specjalnie dla niego wydawał polecenie służbowe komiksem.
 
Technologia ułatwiająca wyręczanie
Skąd wziął się rodzic pług śnieżny? Po części jest to skutkiem rozpowszechnienia smartfonów, ponieważ dają one złudę lepszego kontaktu. Teoretycznie dziecko w może błyskawicznie skontaktować się z rodzicami w przypadku zagrożenia, w praktyce telefonuje po ratunek w sytuacjach, z którymi byłoby w stanie sobie samodzielnie poradzić. Rodzice są zadowoleni, odczytując to jako oznakę zaufania dziecka. Możemy usłyszeć zdania typu: „Mam doskonały kontakt z córką, dzwoni do mnie kilka razy w ciągu dnia!”. Jednak gdyby zastanowić się, czego dotyczą te rozmowy – są z reguły wyrazem wyręczania się rodzicami w najprostszych zadaniach. Przykład? Dziesięciolatek telefonujący z obozu z pytaniem, w której przegródce plecaka ma skarpetki. Jednak zjawisko rodzica pługa śnieżnego pojawiło się już wcześniej, przed erą smartfonów. Być może jest to też wyrazem pragnienia, by zapewnić dzieciom lepsze warunki rozwoju niż miało się samemu. Być może po części coraz większego rozpowszechnienia modelu rodziny z jednym dzieckiem, na którym koncentruje się cała uwaga rodziców. Jednak rezultatem usuwania wszelkich przeszkód z życia dziecka jest wychowanie osoby bezradnej w obliczu jakiegokolwiek przeciwieństwa.
 
Remedium
Co zatem robić? Warto zawsze zastanowić się, co jest naszym celem: budowanie poczucia, że jestem dobrym rodzicem, który daje z siebie wszystko dla dziecka, czy wychowanie dziecka do dojrzałości, tak by potrafiło sobie samodzielnie poradzić z zadaniami życia dorosłego? Bo jeżeli to drugie, to (jak podkreśla Madeline Levine) dziecko musi uczyć się samodzielności, podejmowania decyzji i odpowiedzialności, co oznacza też ponoszenie konsekwencji niewłaściwych wyborów oraz naprawianie błędów.
Odpowiedzią na rozpaczliwy telefon: „Zapomniałem drugiego śniadania, przywieź mi” powinno być: „Trudno, będziesz głodny” albo „Kup sobie kanapkę za kieszonkowe, nie będę jechać przez pół miasta, by je dowieźć”. To nie jest przejaw braku miłości, a właśnie odpowiedzialnej miłości – tam, gdzie to tylko bezpieczne, pozwalamy dziecku zmierzyć się z frustracją i konsekwencjami swoich błędów. Czy dziecko będzie nas przez to mniej kochać? Może buntować się (szczególnie jeśli już przyzwyczaiło się do pomocy rodziców w każdym wyzwaniu). Dlatego warto z nim rozmawiać, dlaczego dopuszczamy trudne sytuacje. To trening dojrzałości, ćwiczenie siły charakteru, kształtowanie samodzielności i odpowiedzialności. I tak warto sprawę swoim dzieciom przedstawiać.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki