W przedstawieniu Nasza przemoc i wasza przemoc, które odbyło się 25 września w Bydgoszczy, sprofanowano wizerunek Chrystusa oraz polski sztandar. Ze względu na wrażliwość czytelników „Przewodnika” nie opisuję szczegółów, które każdy zainteresowany może bez trudności zaczerpnąć z innych medialnych źródeł. Powiem tylko, że w tym wypadku słowo „profanacja” jest terminem wyważonym: oba sceniczne akty mają charakter drastyczny i skrajny w swej dosłownej wymowie.
Zawodowy prowokator
Pokaz Naszej przemocy i waszej przemocy był prapremierą, reżyserem przedstawienia jest chorwacki reżyser Oliver Frljić. Ten performer dał się poznać Polakom już trzy lata temu, kiedy to dyrekcja Teatru Starego w Krakowie przerwała próby reżyserowanej przezeń Nie-Boskiej komedii Zygmunta Krasińskiego. Protestowali wtedy zresztą sami aktorzy Teatru Starego, jednej z najbardziej szanowanych placówek obszaru polskiego dramatu i kultury narodowej. Frljić prowokował, celowo obrażając pamięć klasyka reżyserii dramaturgicznej Konrada Swinarskiego, poniżał też starszych i zasłużonych wykonawców, którym ta rzekomo „odważna” interpretacja sztuki polskiego wieszcza przypisywała nacjonalistyczne i antysemickie poglądy. Cała sprawa już z daleka wyglądała na absurd – wziąwszy pod uwagę, że chodzi o Teatr Stary – oraz dętą bzdurę. Nie Boska komedia nie przypadkiem należy do kanonu polskiego dramatu: jest dziełem o tyleż wybitnym, co trudnym. Z trudnościami tymi w sposób nieuchronny zmierzyć się musi każdy kolejny interpretator owej sztuki, jak również jej wykonawcy; dotykają one również samych odbiorców wznawianego dzieła. Jest rzeczą oczywistą, że aby zabrać się do stawania na tak wysokich progach, trzeba przynajmniej dobrze wiedzieć, czym jest polskość. Frjlić, urodzony w Bośni w 1976 r., tego wiedzieć nie może – jest po prostu zbyt młody i nie miał wcześniej okazji zaprezentować się nam jako znawca polskich traum.
W przypadku Naszej przemocy i waszej przemocy chorwacki reżyser ten próg zgrabnie ominął. Przedstawienie jest jego własną, autorską propozycją. Mimo uniwersalnej wymowy odwołuje się też do bliskiej Frljiciowi tematyki wojny w Bośni. Mimo to nie sposób go zaakceptować, zarówno z punktu widzenia widza, Polaka, jak i chrześcijanina oraz w ogóle człowieka.
Obrona banału
Piszę te słowa z pełną świadomością, mimo że na prapremierze Naszej przemocy i waszej przemocy nie byłem, nie zamierzam też oglądać owego spektaklu. Obrońcy lewicowej prowokacji politycznej (bo tym są w istocie wszystkie kolejne przedstawienia Frljicia) powołują się na zasadę: nie wypowiadaj się o dziele, którego nie widziałeś. Zasada to słuszna, ale i ona ma pewne granice, poza którymi przestaje być ważne „jak”, a decydującego znaczenia nabiera „co”. Na scenie bydgoskiego teatru wydarzyły się rzeczy, które same przez się poza tę granicę wykraczają, i to daleko. Można powiedzieć, że po Frljiciu pozostało nam jeszcze do złamania ostatnie tabu: jest nim publiczne zabicie człowieka na teatralnej scenie. Czy i do tego może dojść w imię „wolności sztuki”?
Nie musimy jednak wiedzieć, „co” wydarzyło się podczas bydgoskiej prapremiery, by z daleka ocenić wartość przedstawienia. Mnie wystarczają głosy broniącego Frljicia kierownictwa teatru oraz samego reżysera. Są przesycone banałem. Jeżeli ktoś zaprasza mnie do obejrzenia ukrytego za kurtyną zjawiska, a słyszę z jego ust, zamiast artystycznej zachęty, nadęty, upolityczniony bełkot, to nie mam ochoty odsłaniać tej kurtyny. I mam też prawo mówić dlaczego.
Co chce powiedzieć nam Frljić poprzez swoje przedstawienie? Przemoc rodzi przemoc, a Europa zmierza dziś w stronę faszyzmu. Pierwsze z podanych twierdzeń wydaje się oczywiste, drugie też może być tematem racjonalnej dyskusji. W słowach reżysera nie ma jednak nawet cienia refleksji: co mamy zrobić z tym problemem?
Faszyzm współczesnej Europy rodzi się z patriotyzmu i z religii: to kolejna teza Frljicia. Płycizna tej myśli sprawia, że na przykład mnie opadają ręce i mija wszelka chęć do dialogu. Zarówno sam Frljić, jak i oklaskujący jego performance widzowie z pierwszych rzędów bydgoskiej widowni nie zadają sobie prostego pytania: a może ze mną samym, typowym Europejczykiem, jest coś nie w porządku? Nie, winni są tylko patriotyczni i religijni „faszyści”. Dochodzimy tu do istoty sprawy. Gdy przepłyniemy przez bełkotliwą pianę słów, z całej tej, subtelnie konstruowanej wizji „artystycznego dzieła” pozostanie nam jedynie jego trywialny rdzeń: bicie po głowach innych, inaczej myślących. Czyli naga przemoc, przed którą rzekomo tak przestrzega Frljić.
Sztuka niewiele warta
W sztuce wolno naprawdę wiele. Można bez obaw szargać naszą narodową sztampę, obrażać księży, biskupów, nawet pamięć o wypadku w Smoleńsku – to tylko kwestia smaku. Oburzenie odbiorców, święte czy nieświęte, nie powinno stanowić tu knebla, czasem nawet jest pożądanym efektem. Ale są pewne rzeczy, których przedstawiać się po prostu nie godzi. Sposób, w jaki w Naszej przemocy i waszej przemocy potraktowano polską flagę, jest profanacją. Sposób, w jaki w końcowej scenie przedstawiono Chrystusa, jest bluźnierstwem. Nie ma na to innego określenia. Jeżeli ktoś sądzi inaczej, powinien też zaakceptować wyczyn nastolatków z Jasła, którzy kilka miesięcy temu wypluli i podeptali Najświętszy Sakrament, wcześniej przyjęty przez nich podczas Komunii. Winien też, konsekwentnie, usprawiedliwić osobę, która na manifestacji nacjonalistów we Wrocławiu podpaliła kukłę Żyda. Bo w myśl logiki, którą podsuwają nam obrońcy „dzieła” Frljicia, oba powyższe akty można zakwalifikować jako artystyczną prowokację.
Prowokować każdy może, a artysta nawet powinien. Prawdziwy artysta ma jednak świadomość, że moralne prawo do przekraczania konwenansów ma ten, kto dobrze poznał ciężar ich istnienia. Przekracza ten, kto kroczy. Nie można wychodzić poza ramy w świecie owych ram pozbawionym – taka czynność nie ma elementarnego sensu. Dla artysty tymi ramami są na przykład warsztat i doświadczenie, zdobywane w toku żmudnej, wieloletniej pracy. Prawdziwy twórca godzi się na wyrzeczenia, które są ceną wartości jego dzieła. Frljić nad tym wszystkim przechodzi bez wysiłku, racząc się tanim efektem. Jego sztuka jest nie tylko bluźnierstwem, ale i marnym performance’em.