Znakomity lekarz rezygnuje z dobrej pracy z perspektywami, kiedy poznański szpital sióstr elżbietanek przejmują komunistyczne służby bezpieczeństwa. W efekcie trafia do zaniedbanej powiatowej placówki w odległym o niespełna 70 kilometrów Nowym Tomyślu, która bardziej kojarzona jest z umieralnią niż szpitalem, i po latach zamienia ją w wiodącą lecznicę (dziś noszącą jego imię). Izba Lekarska w Poznaniu przyznaje mu, jako jedynemu lekarzowi w terenie, stopień chirurga II klasy bez konieczności zdawania wymaganego egzaminu specjalistycznego. Lokalna społeczność uważa go wręcz za lekarza cudotwórcę, a miejscowe władze partyjne, po jego zdecydowanym sprzeciwie, odstępują (w najmroczniejszym dla powojennej Polski okresie lat 50.) od decyzji o usunięciu ze szpitala zarówno krzyży, jak i pracujących tam sióstr zakonnych. W Nowym Tomyślu jest naprawdę „kimś” i mógłby spokojnie żyć, korzystając ze swojej pozycji, a tymczasem z pełnym poświęceniem, nawet swojego prywatnego czasu i własnych środków materialnych, niesie pomoc najuboższym pacjentom. Nie bez powodu na jego grobie wyryto słowa, którymi św. Piotr w Dziejach Apostolskich opisuje postać Jezusa: „Przeszedł przez życie dobrze czyniąc”. Taki był dr Kazimierz Hołoga – a właściwie sługa Boży dr Kazimierz Hołoga (1913–1958), bowiem 12 września, w 58. rocznicę śmierci, rozpoczął się jego proces beatyfikacyjny – i takim go zapamiętano, nie tylko w Nowym Tomyślu.
Dla niego zostałem
„Mój dziadek Jan Intek – wspomina Ewa Dąbrowska – w marcu 1955 r., podczas pełnienia obowiązków służbowych funkcjonariusza milicji został postrzelony. Kula trafiła go w brzuch i wyleciała prawym bokiem, uszkadzając żołądek, wątrobę i jelita. Do szpitala trafił dwie i pół godziny po wypadku, w bardzo ciężkim stanie. W domu czekało pięcioro małych dzieci i żona dziadka, która była umierająca. Dr Hołoga znał sytuację rodzinną dziadka i mimo że inni lekarze nie dawali już nadziei, nie poddawał się i walczył o ledwo tlące się życie. Zoperował rannego, oddał mu też własną krew i przez dziesięć dni właściwie nie odchodził od łóżka chorego. Zrezygnował też z wyjazdu do Anglii do prof. Antoniego Jurasza, gdzie miał się doktoryzować. Po dziesięciu dniach kryzys minął, a dziadek wygrał wyścig ze śmiercią. Wiemy, że to była zasługa Doktora, bo nie stracił nadziei i walczył o jego życie. Leczenie trwało bardzo długo. I tak po blisko rocznej chorobie dziadek wrócił do zdrowia i mógł zaopiekować się osieroconą rodziną. Jego żona zmarła bowiem, zanim wrócił ze szpitala. W mojej rodzinie pamięć o dr. Kazimierzu Hołodze nigdy nie zaginie” – czytamy w jednym ze świadectw zebranych staraniem Zespołu Szkół Zawodowych i Licealnych w Nowym Tomyślu, któremu od 2008 r. patronuje dr Hołoga. Do tej relacji trzeba dodać, że w tamtym czasie możliwość wyjazdu do Anglii dla lekarza i to takiego, który miał za sobą przeszłość żołnierza Armii Krajowej, była wyjątkową i niepowtarzalną życiową szansą. Dlatego dr Hołoga starał się przekazać swojego pacjenta szpitalowi MSW w Poznaniu, w którym kiedyś pracował, ale kiedy odmówiono jego przyjęcia, został w kraju.
„Tego Intka to ja przywiozłem” – zaświadcza z kolei dr Jerzy Muszyński pracujący w nowotomyskim szpitalu razem z dr. Hołogą. Pamięta też trudną, całonocną operację i długi pobyt w szpitalu pacjenta, któremu rany nie chciały się goić. Podkreśla jednocześnie wyjątkowe umiejętności chirurgiczne doktora, którego wspomina jako wyjątkowo sumiennego lekarza i bardzo religijnego człowieka, i jego niebywałą sprawność diagnostyczną, która „budziła zdumienie wśród nas młodych lekarzy – był wręcz nieomylny”. „Pracowaliśmy z dr. Hołogą jak niewolnicy. Było nas dwóch, a operacji średnio piętnaście, szesnaście dziennie. Ale on nigdy nie narzekał. Dla niego zostałem w Tomyślu. Miałem kuszące propozycje pracy w klinice w Poznaniu i w Warszawie, ale zrezygnowałem” – przyznaje dr Muszyński.
Majowe przez radiowęzeł
Jako „niezrównanego diagnostę i wybitnego chirurga” wspomina dr Hołogę także ks. Michał Kosicki, ówczesny nowotomyski proboszcz i autor pierwszej opublikowanej biografii lekarza, który przyznaje, że miał okazję przez te lata dobrze poznać doktora w różnych okolicznościach. „Postawny, słusznego wzrostu, budzący ogólny szacunek, zniewalał wszystkich dobrocią, życzliwością spojrzenia i dobrym słowem, które miał dla każdego” – takiego go zapamiętał, podkreślając, że o wielkości zawodowej tego lekarza decydowały nie tyle same jego same umiejętności, „choć oparte na głębokiej wiedzy i wielkim talencie”, ile „przede wszystkim jego wartości duchowe, nieskazitelny charakter, wysoka etyka lekarska i wielkie serce”. Był wzorem lekarskiej bezinteresowności, nieraz wiele godzin spędzając na czuwaniu przy łóżkach chorych. Wiedziano też o tym, choć się z tym nie obnosił, że nie brał pieniędzy za wizyty i porady od ludzi gorzej sytuowanych, a niekiedy udzielał im wręcz pomocy materialnej. Potrafił też, będąc w kościele, nagrywać na taśmę magnetofonową nabożeństwo majowe po to, by odtwarzać je potem przez szpitalny radiowęzeł, żeby chorzy mogli w nim w ten sposób uczestniczyć. „Przed każdą ważniejszą operacją wstępował do kaplicy szpitalnej na modlitwę, a nawet, jak sam się przyznawał, przygotowując się do operacji szeptał po cichu «Pod Twoją obronę». Nie było w nim jednak nic z bigoterii czy religijnego przewrażliwienia. Był bardzo towarzyski i w miarę możliwości i czasu chętnie bawił się w gronie przyjaciół. Interesował się sportem, sam uprawiał kolarstwo” – notuje ks. Kosicki.
Był przy tym w swojej lekarskiej pracy wierny zasadom moralnym wynikającym z wiary. W czasach kiedy aborcja była dopuszczalna, zdecydowanie sprzeciwiał się zabijaniu dzieci nienarodzonych, starając się odwodzić kobiety od takich decyzji. Potrafił nawet zaproponować, że zaadoptuje niechciane dziecko, a w innym przypadku, że będzie wspierał finansowo jego wychowanie.
Z krzyżem w dłoni
Szczęśliwe życie rodzinne dr. Kazimierza Hołogi z żoną Marią i synem Jasiem, a także planowaną rozbudowę nowotomyskiego szpitala, przerwała w wieku 45 lat śmiertelna choroba – nowotwór jelita grubego. Jako lekarz dobrze wiedział, jaki jest jego stan i perspektywy, kiedy pomimo przeprowadzonych operacji choroba postępowała. Jak wspominała jego zmarła przed ośmiu laty żona, wyznał jej kiedyś: „Tylu chorych wyleczyłem z tej choroby, a sobie pomóc nie mogę. Gdybym nie miał wiary, to bym się chyba załamał”. Wspomniany już ks. Kosicki zaznacza natomiast, że wśród pozostałych po dr. Hołodze pamiątek są m.in. dwa z wielkim talentem wykonane przez niego w czasie choroby ołówkowe szkice twarzy Chrystusa umierającego. Do obecnej przy tym siostry zakonnej miał powiedzieć: „Czy ja mogę teraz myśleć o czym innym?”. Umierał, ściskając w ręku krzyż zakonny należący wcześniej do jego nieżyjącej już wtedy siostry, która wstąpiła do elżbietanek. I choć taka scena może kojarzyć się raczej ze łzawym zakończeniem melodramatu, w przypadku dr. Hołogi wydaje się jak najbardziej naturalną konsekwencją życia tego człowieka, który mając wielkie nabożeństwo do Męki Pańskiej, nie uciekał na co dzień od krzyża.
Również jego pogrzeb, będący jednoczącą całą nowotomyską społeczność manifestacją, odzwierciedlał życie doktora, który leczył wszystkich, niezależnie od ich narodowości, wyznania i poglądów. Taką, dość lakoniczną, ale i wymowną zarazem, wzmiankę o tym wydarzeniu znajdujemy w tygodniku „Przekrój” z tamtego czasu: „Zmarł w Nowym Tomyślu niezwykle uczynny i ofiarny w niesieniu często bezinteresownej pomocy chirurg dr Hołoga. Uznanie dla jego społecznej postawy i wysokiej kwalifikacji zawodowej zgromadziło u trumny liczne delegacje i parotysięczny tłum. W kondukcie obok biskupa kroczyli przedstawiciele straży pożarnej, obok delegacji komitetu powiatowego PZPR delegacje młodzieży, za przedstawicielami komendy MO siostry”.
* * *
Zbieranie świadectw o dr. Kazmierzu Hołodze i dotarcie do żyjących jeszcze świadków jego życia to zadanie dla postulatora procesu beatyfikacyjnego. – Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to był nie tylko dobry człowiek, ale że współcześni mu ludzie uważali go za świętego – przekonuje ks. dr Krzysztof Różański, który ma nadzieję, że już na 60. rocznicę śmierci dr. Hołogi uda się zamknąć jego proces na szczeblu diecezjalnym i przesłać wszystkie akta do Watykanu.