Oceniając dorobek, jak również stracone szanse III Rzeczypospolitej, lubimy odwoływać się do przykładu jej poprzedniczki. Do takich porównań uprawnia nas chociażby doświadczenie. Nasze pokolenie przeżyło już w wolnej Polsce 27 lat – o kilka lat więcej, niż trwał okres zwany dwudziestoleciem międzywojennym. Często jednak nasze oceny skażone są doraźną perspektywą, światopoglądową lub polityczną. Z grubsza rzecz biorąc, ludzie prawicy z reguły idealizują II RP, natomiast dla lewicy jest ona przykładem państwa autorytarnego, niesprawiedliwego społecznie i represyjnego wobec etnicznych mniejszości.
Jak było naprawdę? Warto chyba pokusić się o próbę bezstronnej oceny. Czego by o niej nie mówić, II Rzeczpospolita była państwem naszym, w dosłownym sensie zbudowanym rękami rodziców naszych rodziców. Jeżeli nie zrozumiemy tamtego pokolenia, nie zrozumiemy też samych siebie.
Wielka historia…
Największą zasługą II RP było to, że w ogóle powstała. Przełomowe lata 1918–1919 były czasem narodzin niejednego państwa w Europie, niejedno też, jak Polska, zszywane było mozolnie ze skrawków państw sąsiednich. Mówimy tu o Czechosłowacji, o Rumunii i o Jugosławii. Dodajmy jeszcze małą Łotwę i jeszcze mniejszą Estonię, które wcześniej należały co prawda do jednej Rosji, ale które również zostały sklejone z kilku obszarów o różnym statusie politycznym i cywilizacyjnym. Na tym tle Polska nie wygląda na jakiś specjalny wyjątek. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej, dostrzeżemy zasadniczą różnicę. Wszystkie wymienione tu państwa obce ukształtowały swoje granice ze zdecydowanym poparciem zwycięskiej koalicji, która w Wersalu kreśliła kontury nowej Europy. Z Polską było inaczej: swój kształt w przeważającej mierze nadała sobie sama. Gdyby nie nasz wysiłek zbrojny, wschodnie granice niepodległej Polski, zgodnie z wolą zwycięskich mocarstw, opierałyby się na Bugu, jak dzisiaj. Gdyby nie nasz wysiłek dyplomatyczny, nasze zachodnie granice niewiele wystawałyby na zachód poza rozbiorowy kordon rosyjsko-niemiecki. Bylibyśmy niewielkim państwem, które wówczas politycy określali mianem „kadłubowego”. Tymczasem naszym własnym wysiłkiem stworzyliśmy państwo średniej wielkości, zdolne pomieścić 20 milionów, a pod koniec swojego istnienia 30 milionów obywateli.
Państwo to na samym początku, w 1920 r., musiało zetrzeć się z naporem większego sąsiada, kontynuatora niedawnego zaborcy – z bolszewicką Rosją. Wygraliśmy to starcie dzięki solidarnej postawie narodu dopiero co sklejonego z trzech zaborczych kawałków. Jeśli był to cud, to na pewno nie w sensie deprecjonującym bojową zasługę Piłsudskiego. Polskę roku 1920 można jednak porównać do pacjenta polowego szpitala, tuż po skomplikowanej operacji, który w obliczu ataku nieprzyjaciela zrywa się z łóżka i jeszcze owinięty bandażami, kulejąc, chwyta za bagnet i biegnie do okopów. I wygrywa. Czy można to nazwać inaczej jak cudem?
…i codzienność
Ale pomówmy o dniu codziennym. Maj 1926 r. oddziela grubą kreską Polskę demokracji parlamentarnej od Polski sanacyjnej. Przewrót majowy był złamaniem zasad demokracji, a w przedsanacyjnej Polsce nie zbudowano by obozu w Berezie. To wszystko prawda, lecz ani ta przedmajowa Polska nie była tak świetlana, ani ta sanacja tak ponura, jak się to często przedstawia. Przed 1926 r. nieograniczona niczym rywalizacja kilku partii doprowadziła do przejawów anarchii, a także pogłębiła społeczne nierówności, zamiast je niwelować. Sanacja postawiła skuteczną tamę siłom dla państwa odśrodkowym, zrobiła też wiele – co nie znaczy, że wystarczająco wiele – w kwestii budowy systemu socjalnej sprawiedliwości. To wszystko za cenę państwa autorytarnego. Autorytarny nie znaczy jednak dyktatorski, ani tym bardziej – totalitarny.
Owszem, byliśmy biedni, ale w 1939 r. byliśmy o wiele mniej biedni niż w roku 1918. Na polu ekonomicznym międzywojenna Polska nadrobiła wiele, wystarczy wymienić port w Gdyni lub Centralny Okręg Przemysłowy. Dodajmy do tego nasz polski wynalazek, złotówkę, która przynajmniej od 1926 r. niezmiennie stała wysoko na listach giełdowych.
Drugie, obok 1920 r., zdecydowane zwycięstwo odnieśliśmy na polu oświaty. Budowa szkół, edukacja uniwersytecka, likwidacja analfabetyzmu – za to wszystko należał nam się złoty medal w europejskiej sztafecie narodów. Intelektualne elity, jakie wtedy wykształciliśmy, mimo koszmarnych strat poniesionych podczas II wojny światowej potrafiły w warunkach nowej, komunistycznej już niewoli odbudować model współczesnego wykształconego Polaka. To dzięki temu dziś istniejemy jako naród. To drugi niewątpliwy cud.
Lista win
Międzywojenna Polska ma niejeden punkt na liście win wobec niepolskich narodów żyjących w jej granicach. Ukraińców skrzywdziliśmy, obiecując im autonomię z własnym uniwersytetem we Lwowie, i nie dotrzymując ani jednego, ani drugiego. Zamykaliśmy i rozbieraliśmy im cerkwie, czego nie można nazwać inaczej, jak zbrodniczą głupotą. Jednak również i oni zapędzili się w ślepą uliczkę politycznych błędów. W zamachach organizowanych przez ukraińskich nacjonalistów ginęli nie oprawcy, lecz ludzie działający na rzecz porozumienia, Polacy i Ukraińcy. Dziś, pomni własnych doświadczeń, nazywamy takie działania terroryzmem i nie znajdujemy dla nich usprawiedliwienia.
Żydów dyskryminowaliśmy i poniżaliśmy, wyrzucaliśmy ich z ławek na uniwersytetach. Ale dyskryminacja i poniżenie nie były codzienną normą, raczej haniebnymi, ciemnymi zakątkami rozległej panoramy sąsiedzkiego współżycia. Przed wrześniem 1939 r. na trzy miliony polskich Żydów dobre pół miliona określało się jako Polacy. Jeśli międzywojenna Polska była dla Żydów nie matką, lecz macochą, to pamiętajmy, że i macocha miewa ludzkie odruchy. Zaś przedwojenny antysemityzm – co może trudno jest przyjąć ludziom zarówno prawicy, jak i lewicy – był zjawiskiem oddolnym. Państwo go nie inspirowało, jak zdarzało się to gdzie indziej w Europie. Co więcej, instytucje państwowe międzywojennej Polski przejawy antysemityzmu zwalczały. Na ile skutecznie, to inna sprawa. Ale dobre intencje też liczą się przy bezstronnej ocenie.