Logo Przewdonik Katolicki

Narodziny demokracji

Paweł Stachowiak
fot. www_sejm_gov_pl kancelaria sejmu

„Obdarzeni dziś zaufaniem narodu, dać mu macie podstawy dla jego niepodległego życia. Prawa przez was uchwalone, będą początkiem nowego życia wolnej i zjednoczonej Ojczyzny” – mówił, otwierając obrady sejmu w lutym 1919 r., Józef Piłsudski.

Dni radosne w naszych dziejach często mają zimową oprawę. Tak było również 10 lutego 1919 r. Ten, kto znalazłby się wtedy na ulicach Warszawy, zauważyłby zapewne ludzi przedzierających się przez słabo odśnieżone ulice i zmierzających w stronę budynku byłego Instytutu Aleksandryjsko-Maryjskiego Wychowania Panien przy ul. Wiejskiej. Niektórzy przyjeżdżali w automobilach, wtedy jeszcze niezbyt powszechnych, innych przywoziły dorożki, wielu maszerowało pieszo. Solidne futra, szuby, księżowskie sutanny, ale również chłopskie sukmany i żydowskie chałaty – pod względem stroju i wyglądu towarzystwo nie prezentowało się zbyt jednolicie. Prawie sami panowie – w liczbie 434 i zaledwie 8 pań. Reprezentanci wszystkich stanów i narodowości odradzającej się Polski, posłowie wybrani do Sejmu, zwanego Ustawodawczym, zmierzali na pierwsze obrady parlamentu suwerennej Rzeczypospolitej, pierwsze od smutnego dnia 29 czerwca 1792 r., gdy dobiegły końca dni Sejmu Czteroletniego.
 
Wielkie święto narodu
Zasiedli w niezbyt reprezentacyjnej sali, rozdzielonej dwoma rzędami kolumn, ściśnięci na niewygodnych krzesłach. Wszystko nosiło jeszcze znamiona prowizorki. Posiedzenie otworzył marszałek senior, 85-letni Ferdynand Radziwiłł, były prezes Koła Polskiego w niemieckim Reichstagu. Jego nominacja do tej zaszczytnej roli była wyraźnym znakiem solidarności z zaborem pruskim, wciąż pozostającym poza granicami Polski i zarazem ukłonem wobec prawicy, z którą był związany marszałek. Nominował go naczelnik państwa Józef Piłsudski i był to z jego strony niewątpliwie kolejny gest w stronę politycznych przeciwników, czyli środowiska związanego z Romanem Dmowskim. Całe posiedzenie przebiegało pod znakiem takiej właśnie koncyliacji, świadczył o tym również wybór sekretarzy, jednego z PPS-u, drugiego z Chrześcijańskiej Demokracji.
Wszyscy oczekiwali na słowa człowieka, który wciąż postrzegany był jako mąż opatrznościowy rodzącej się Rzeczypospolitej – Józefa Piłsudskiego. Przywitano go głośnymi oklaskami, nieco zdawkowymi na prawicy, wręcz frenetycznymi na lewicy, z jej ław rzucano w stronę kroczącego środkiem sali Naczelnika wiązanki kwiatów. Wszedł na mównicę i gdy aplauz ucichł, rozpoczął, zaciągając z wileńska: „Panowie posłowie! [pań, jak widać, nie dostrzegł – PS]. Półtora wieku walk, krwawych nieraz i ofiarnych znalazło swój tryumf w dniu dzisiejszym. Półtora wieku marzeń o wolnej Polsce czekało swego ziszczenia w obecnej chwili. Dzisiaj mamy wielkie święto narodu, święto radości po długiej, ciężkiej nocy cierpień. W tej godzinie wielkiego serc polskich bicia czuję się szczęśliwym, że przypadł mi zaszczyt otwierać Sejm polski, który znowu będzie domu swego ojczystego jedynym panem i gospodarzem”.
Przerwały mu euforyczne okrzyki radości, po których kontynuował: „Naród polski przez półtora wieku zmuszany był stosować się do praw narzuconych przez obcą przemoc. Nie mogąc normować swego życia według własnej woli, zatracił przez ten długi okres poczucie prawa i wiarę we własne siły. Obdarzeni dziś zaufaniem narodu, dać mu macie podstawy dla jego niepodległego życia w postaci prawa konstytucyjnego Rzeczypospolitej Polskiej. Na tej podstawie utworzycie rząd, oparty o prawa, przez wybrańców narodu ustanowione. Prawa przez was uchwalone będą początkiem nowego życia wolnej i zjednoczonej Ojczyzny”. Te słowa były podsumowaniem trzech miesięcy, podczas których z zadziwiającą sprawnością określono fundamenty ustroju Polski, przeprowadzono demokratyczne wybory i zwołano Sejm, którego głównym zadaniem miało być uchwalenie konstytucji.
 
Arcydemokrata Piłsudski
Dziewięćdziesiąt dni wcześniej, na początku listopada 1918 r., nic nie było jeszcze pewne ani przesądzone. Może tylko jedno: Niepodległa winna być również demokratyczną. Taki był nastrój dziejowej chwili i takie było powszechne pragnienie społeczeństwa. Obie, najważniejsze wówczas, siły polityczne w Polsce – lewica niepodległościowa Piłsudskiego i prawica narodowa Dmowskiego były w tym punkcie zgodne. Czas był jednak trudny, brakowało międzynarodowego uznania państwa polskiego, wrzało na wciąż nieustalonych granicach, ujawniały się inspirowane ze wschodu próby wzniecenia komunistycznej rewolty.
Szczęśliwie, rządzący wówczas krajem Naczelnik Państwa rozumiał wagę utworzenia demokratycznych instytucji budujących poczucie więzi obywateli z rodzącą się wspólnotą państwową. Niektórych to pewnie zdziwi – bo przecież pamiętamy go jako dyktatora po maju 1926 r. – że wtedy, u początków państwa, Piłsudski odegrał rolę arcydemokraty, sam ograniczył niemal absolutny zakres władzy przez siebie sprawowanej. Już w pierwszym swym dekrecie z 14 listopada 1918 r., zanim jeszcze przyjął miano Naczelnika Państwa, stwierdził: „Z natury położenia Polski jest charakter rządu aż do czasu zwołania Sejmu Ustawodawczego prowizorycznym i nie dozwala na przeprowadzenie głębokich zmian społecznych, które uchwalić może tylko Sejm Ustawodawczy. Przekonany, że twórcą praw narodu może być tylko Sejm, żądam zwołania go w możliwie krótkim, kilkumiesięcznym terminie”.
W zasadzie Piłsudski mógł poczekać, miał przecież władzę niemal absolutną. Gdy w listopadzie 1918 r. wrócił do kraju, sama weszła mu w ręce. Nie było sejmu ani żadnej instytucji posiadającej legitymację społeczną, wszystko zależało od niego. Gdyby kierował się wyłącznie własnymi ambicjami, mógł ten stan utrzymywać jeszcze długo. Jednak koszty takiej decyzji byłyby dla młodego państwa duże i bez wątpienia szkodliwe. Trzeba było działać szybko i załatwić dwie sprawy: uznania międzynarodowego państwa i nadania jego władzom prawdziwie demokratycznej legitymacji. Pierwsze osiągnął dzięki porozumieniu z Dmowskim (pisałem o tym w poprzednim tekście niniejszego cyklu w „Przewodniku” 2/2019), do zrealizowania drugiego potrzeba było powszechnych wyborów i utworzenia sejmu.
 
Jak obowiązek nakazuje
To nie był dobry moment na takie przedsięwzięcie: wszystko rodziło się dopiero w warunkach chaosu, brak było stabilnych struktur państwa. A przecież przeprowadzenie wyborów to operacja bardzo skomplikowana, szczególnie wtedy, gdy czyni się to po raz pierwszy. Na przełomie roku 1918/1919 roku rząd w Warszawie kontrolował tylko część ziem, które chciano włączyć do powstającego państwa. Poza jego władzą pozostawał cały zabór pruski i ziemie leżące na wschód od Bugu, toczyły się walki z Ukraińcami we Lwowie, zaczynało się Powstanie Wielkopolskie i konflikt z Czechosłowacją o Śląsk Cieszyński, zbliżała się wielka wojna z Rosja bolszewicką.
Pomimo tych wszystkich problemów, już 26 stycznia 1919 r. obywatele rodzącego się państwa poszli do urn wyborczych. Ośmielę się napisać, że przygotowanie w takim czasie i w takich okolicznościach powszechnych wyborów parlamentarnych jest jednym z największych osiągnięć tamtego czasu i dowodem szczerze demokratycznych przekonań Józefa Piłsudskiego. Wybrano posłów jedynie z terenów kontrolowanych przez polskie władze, ale w następnych latach uzupełniano skład sejmu o przedstawicieli kolejnych dzielnic włączanych w skład polskiego państwa. Proces ten dobiegł końca dopiero w marcu 1922 r.
To były ważne wybory, nie tylko dlatego, że pierwsze. Wyłoniły parlament będący rzeczywistym odbiciem poglądów politycznych społeczeństwa, pierwszą formą władzy posiadającą mandat narodu. Zwyciężyła endecja, przegrała lewica socjalistyczna, dobry wynik osiągnęły stronnictwa chłopskie. Był to sukces raczej Dmowskiego niż Piłsudskiego. Te wyniki były ważne, choć skądinąd nie najważniejsze. Istotny był sam fakt narodzin polskiej wspólnoty politycznej i obywatelskiego społeczeństwa, początek drogi, która miała się okazać wielce wyboistą.
Był to też dzień wielkiego święta. Może dopiero wtedy wiele osób w pełni uświadomiło sobie realne istnienie odradzającej się Polski. Przeczytajmy ciekawy opis zamieszczony w warszawskim „Kurierze Porannym”: „Do Konina dobrnąć po śniegu niełatwo, ale ciągną sznury sań z dworów okolicznych z obywatelami do głosowania gotowymi. Panie dziedziczki w futrach i futrzanych kapturkach, szalami osłaniają twarze. Poboczami ciągną tłumy wiejskie w odświętnych butach z cholewami na glanc, w kożuchy ogarnięte, a gospodynie dodatkowo w ciepłe chusty zamotane od mrozu. Obywatele różnego stanu szli po mszy głosować, jak «obowiązek wobec odzyskanej Ojczyzny nakazuje» – mówi wieśniak prowadzący do głosowania do lokalu wyborczego rumianą od mrozu żonkę”.
 
Symbol integracji
Sejm Ustawodawczy, jedyny w dziejach II Rzeczypospolitej parlament jednoizbowy, błyskawicznie uregulował kwestię ustroju państwa na czas przejściowy – do uchwalenia konstytucji. Już 20 lutego 1919 r. przyjęta została „mała konstytucja”, która przedłużała władzę zwierzchnią Naczelnika Państwa, ale czyniła go odpowiedzialnym przed sejmem. Nie był już odtąd faktycznym dyktatorem, jego władza ulegała ograniczeniu, ale otrzymywał legitymację od demokratycznie wybranego przedstawicielstwa narodu.
Prace nad właściwym kształtem konstytucji przebiegały równie szybko i sprawnie. Mimo niesprzyjających okoliczności, szczególnie działań wojennych zagrażających istnieniu państwa – przypomnijmy, że w sierpniu 1920 r. bolszewicy stali pod Warszawą – już po dwóch latach, w marcu 1921 r., światło dzienne ujrzała konstytucja marcowa. Ustrój polityczny państwa został utrwalony w demokratycznej formie republiki parlamentarnej. Prof. Andrzej Ajnenkiel, historyk polskiego parlamentaryzmu, tak ocenił dorobek Sejmu Ustawodawczego: „Stanowił najbardziej widoczny symbol narodowej integracji. […] Sejm wychowywał i rozwijał społeczeństwo i stawał się dlań szkołą, wcale niekiedy nie najlepszą, lecz najpoważniejszą politycznego myślenia”.
„Szkoła niekiedy nie najlepsza” – powtórzmy ocenę historyka. Rzeczywiście, łyżka dziegciu w tym nieco zbyt sielankowym obrazie zdaje się niezbędna. Dziś żyjemy w warunkach ostrej politycznej walki, którą odczuwamy jako bezprecedensowo brutalną. Zapewne dlatego mamy skłonność do idealizowaniu epok minionych, może zwłaszcza II RP. Ówczesna rzeczywistość pozostawała tymczasem daleka od naszych wyobrażeń. Sala posiedzeń Sejmu Ustawodawczego była świadkiem wystąpień, które także dziś budzą konsternację. Przypomnę jeden z wielu tego przykładów. Podczas debaty o parcelacji gruntów kościelnych w ramach reformy rolnej przemawiał jeden z posłów radykalnego ugrupowania chłopskiego PSL „Wyzwolenie”. Mówił żarliwie i antyklerykalnie, wzywając do odebrania Kościołowi wszelkich posiadłości i to bez jakiegokolwiek odszkodowania. Podczas tej mowy powstał z ław prawicy poseł-ksiądz i zakrzyknął, jak utrwalono w protokole: „Do wideł chamie, do gnoju”.
Tego typu incydentów było wiele. „Zdawało mi się, że mam do czynienia z ludźmi, z których każdy mówi innym językiem, chcąc widzieć w słowach to, czego w tych słowach nie było, i robiąc wrażenie ludzi, którzy przyszli jedynie po to, aby w twarz sobie pluć, a nie po to, by sobie podać ręce” – tak wspominał później Józef Piłsudski. Rozczarował się do demokracji. On i wielu innych. Nie dano jej szansy stabilizacji, została zniszczona już po siedmiu latach, w maju 1926 r. Największym paradoksem pozostaje zaś to, że człowiek, który jak mało kto przyczynił się do narodzin tej formy ustroju, stał się później jej grabarzem.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki