To bardzo rzadkie w czasach, gdy reżyserzy bywają anonimowymi wyrobnikami, bez poczucia stylu, kontraktowanymi, by pilnować porządku na planie. Osobowości mocne, wyraziste, rozpoznawalne można policzyć na palcach: Orson Welles, Akira Kurosawa, Luis Bunuel, Federico Fellini. W tym gronie znalazł się – oczywiście dużo wcześniej, zanim doceniła to Wenecja – Jerzy Skolimowski.
Obywatel Skolimowski na komisariacie
Złożyło się na to i kino, i życie. A życie Skolimowskiemu (rocznik 1938) szło jak po grudzie. Dzieciństwo miał smutne, ale nie tylko dlatego, że trwała wojna. Rodzice przetrzymywali go w ponurym, łódzkim mieszkaniu, zakazywali zabaw na podwórku, odcinali od rówieśników – żeby dzieciak nie wypaplał, że w skrytce za szafą przechowują uciekinierów z getta. Nie wygadał, ale ojca i tak aresztowali i zagazowali na Majdanku. Jurek trzykrotnie zapadał na zapalenie opon mózgowych, w następstwie czego miewał halucynacje, a wada wymowy została mu do dziś. Po wojnie matka nie miała dla niego ani czasu, ani serca. Upychała go na całe miesiące w prewentoriach, a sama realizowała się na niwie ludowej oświaty. Chłopaka chowała ulica, raz po raz lądował w komisariacie i na „dołku”. Bić uczył się po bramach, boksować w klubie Sparta. Startował na Akademię Sztuk Pięknych, bo odpowiadało mu środowisko ludzi odchylonych, lekko szurniętych. Nie udało się – zygzakiem przebrnął przez historię kultury – dyplom uzyskał z „kurpiowskiej więźby dachowej”. Tyle że wtedy już pisał wiersze. Gorzkie, ponure, obsesyjne: „Jaką dziwną rzecz zrobiliśmy – domy… Klatki na nas. /…/ Na naszej radosnej plaży przysypaliśmy się cegłami”. Taka „czarna” literatura jest w modzie, więc „Czytelnik” publikuje mu w 1959 roku tomik Siekiera i niebo, a Związek Literatów przyjmuje do swego grona jako najmłodszego członka. Ale Skolimowski poezję porzucił bez żalu i nieodwołalnie – wolał film, zwłaszcza że dostał się do łódzkiej Filmówki.
Niewinny czarodziej
Od początku trzymał się własnych historii i własnego widzenia świata. Wojna, tak wówczas modna w kinie, nie interesowała go wcale. Mobilizacja narodu wokół kolejnych planów produkcyjnych tym bardziej. Należał do pokolenia, które najpierw wyszło z ruin, potem wyłamało się z masówek i teraz było głodne życia: barwnego, wygodnego, w miarę dostatniego. Takiego bohatera kino prześlepiało. Bo o czym tu kręcić: że ktoś nie lubi wspomnień, nie formułuje własnej ideologii, nie dba o pion moralny? „Lubię ładne, wygodne buty, dobre skarpetki, papierosy, chyba amerykańskie najlepsze… – A nie lubisz? – Kaca, szerokich spodni, przymusu, kolejki w sklepie…” – tak przedstawia się dziewczynie młody lekarz w Niewinnych czarodziejach (1960) Andrzeja Wajdy, które napisali dla niego Skolimowski z Jerzym Andrzejewskim. Film wypadł słabo, bo i Andrzejewski, i Wajda kompletnie nie czuli tematu. I nie pomagało, że Skolimowski ciągnął ich na jazz, na Bazar Różyckiego, na Kercelak, do Hali Mirowskiej i pokazywał, że tymczasem wyrosło pokolenie, które chce się po prostu urządzić.
Właśnie! Urządzić się – szybko i za wszelką cenę zamierza student z Noża w wodzie (1961) Romana Polańskiego, nakręcony do historii wymyślonej przez Skolimowskiego. Przypadkiem dostał się na jacht pewnego ustawionego dziennikarza sportowego ze stolicy i zżera go zazdrość na widok jego zachodniego samochodu i pięknej żony. Podczas gdy on sam może zaimponować tylko sprawnym stukaniem nożem między własnymi palcami. Umyka mu, że ten dziennikarski dygnitarz bardziej się boi o to, co ma, niż się tym cieszy. Potrafi warczeć na przechodniów zza kierownicy auta, bo się obawia, że jeszcze mu wpadną na maskę i porysują lakier. Ale ten młody, który chwilowo nie ma nic, też to wszystko zdobędzie. Dlaczego? Bo bardzo chce i nie ma żadnych skrupułów. Z ich spotkania na jachcie Skolimowski z Polańskim wydobyli interesujący paradoks. Na ekranie rozciąga się bezkresny horyzont, obłoki płyną, woda faluje, dmie rześka bryza, ale na jachcie panuje zaduch piekiełka niespełnionych ambicji i zawiści. Widz odruchowo poluzowuje kołnierzyk, żeby się nie udusić.
Egzekutywa piętnuje snobizm
A bywa, że młody człowiek czegoś bardzo chce, ale tak ogólnie, bezkierunkowo. Właśnie kogoś takiego zagrał Skolimowski we własnym debiucie, w Rysopisie (1965). Pęta się sam po ekranie bez ładu i składu przez cały dzień. Bo rankiem na komisji dostał powołanie do wojska, a pociąg odchodzi dopiero po południu. Usłyszał: „Lat 24, kawaler. Znaki szczególne – żadne”. Na ulicy zaczepił go dziennikarz radiowy, który pyta przechodniów, czy chcieliby polecieć w kosmos. „Tak, chciałbym, żeby stało się coś nieodwołalnego. Żeby nie można się już było cofnąć. Ale żeby jeszcze można było decydować. Już po wyszkoleniu. Kierunek wybrać, szybkość, drogę do celu. No, to by było to. Ale to, oczywiście nie musi być Księżyc. Gdybym na przykład był kierowcą. Powiedzmy – ciężarówki. Jeździć na dalekich trasach: do Jeleniej Góry, do Rzeszowa, Kołobrzegu…”. Nie, taki bohater nie mógł zdobyć ani widowni, a uznania władz. Partyjni propagandziści z osławionym pułkownikiem Zbigniewem Załuskim rzucili się na Skolimowskiego, oskarżając, że szerzy „antybohaterszczyznę”. „Słabe strony krajowej produkcji filmów – stało w Uchwale Sekretariatu KC PZPR – mają swe źródło w tendencjach panujących w środowiskach literacko-artystycznych szczególnie podatnych na wpływy rewizjonizmu oraz uległych snobizmowi wobec mody i tendencji dekadenckich w sztuce zachodu”. Ale odezwał się też głos z drugiej strony barykady. Biskupi w specjalnym liście do reżysera potępili nonszalancję i bezideowość filmu. – „Wydaje się on zupełnie nieodpowiedni dla młodzieży, jaką ukazuje”. Więc z kolejnymi filmami szło coraz gorzej. Kiedy w 1967 r. zatrzymano mu film Ręce do góry, poszedł z interwencją do samego Zenona Kliszki, najbliższego współpracownika Gomułki. Oświadczył, że nie będzie dalej robił filmów w Polsce, jeśli tego filmu nie zdejmą z półki. Kliszko na to szyderczo, że nie szkodzi, Polska to wytrzyma. A na niego jutro czeka paszport. Uniósł się honorem i wyjechał. Ręce do góry czekały na premierę osiemnaście lat.
Młody, niedostosowany
Zachód szybko przejął Skolimowskiego jako obiecującego reżysera zza „żelaznej kurtyny”, ale jeszcze szybciej się do niego zniechęcił. Nieporozumienie polegało na tym, iż Skolimowski nastawiony był na projekcję własnego „ja” w filmach powierzanych mu do realizacji, a producenci wręcz przeciwnie – wymagali od niego, by sprawnie sfilmował prostą historię, podaną mu w scenariuszu. Najczęściej były to fabułki rozrywkowe dla całkiem niewymagającego widza. Choć grywali u niego zarówno Claudia Cardinale,
jak i Klaus Maria Brandauer. Skolimowski próbował te dziecinne historyjki na własną rękę „poprawiać”, co kończyło awanturą na planie. Poza tym bywał w pracy chimeryczny i notorycznie przekraczał budżet. Tu ujawniało się kolejne nieporozumienie. W PRL-u jak film kierowano do produkcji, to po prostu otwierano mu w banku rachunek i zamykano go, gdy spłacono wszystkich, do ostatniego statysty. Tym, czy film kosztuje dużo czy mało, nikt sobie nie zawracał głowy. Na Zachodzie odwrotnie – liczył się każdy cent i każdy dzień zdjęciowy.
Więc Skolimowski reżyserował coraz mniej, jeszcze tu i tam błysnął jako aktor, choćby w bardzo smacznej roli KGB-isty w Białych nocach (1985) Taylora Hackforda. Ostatnie lata jednak wybudziły go z letargu i dał kilka interesujących pozycji. Zwłaszcza Essential Killing (Nagroda Specjalna Jury w Wenecji). Film to kronika agresywnej nagonki prowadzona przez żołdactwo, napędzane morderczą pasją. W tych obsesyjnych nienawistnikach w amerykańskich mundurach, dźwigających na plecach całe arsenały i strzelający do wszystkiego, co się rusza, trudno się dopatrzyć forpoczty Wolnego Świata. Dla nich uciekinier to brudny Azjata, który śmiał podnieść rękę na wysłanników pokoju z wielkiej Ameryki. Nie wnikają w jego motywy, zresztą widz ich też nie pozna: fanatyzm religijny, patriotyzm, zemsta? To wszystko jest poza kadrem – obserwujemy tylko nienawiść i strach. Esencję każdej wojny.
Cóż, Skolimowski zawsze miał zdolności do esencjonalności. Tyle że esencja nie każdemu smakuje. Większość woli, gdy ją rozwodnić…