Logo Przewdonik Katolicki

To nie jest inny świat

Monika Białkowska
Fot. RUNGROJ YONGRIT-PAP EPA. Buddyjscy mnisi rejestrujący smartfonami procesję świec w Tajlandii, lipiec 2015

Z dr. Markiem Robakiem, specjalistą od komunikacji cyfrowej i teorii internetu, rozmawia Monika Białkowska

Jak to jest z tym wirtualnym światem? Wciąż myślimy o nim, że jest niebezpieczny?
– Pod koniec lat 90. panował lęk, że oto tworzy się jakiś rodzaj alternatywnej komunikacji. Obawiano się, że obecność w świecie wirtualnym będzie zaprzeczeniem obecności w świecie realnym. Sam często spotykałem się z demonizowaniem tego, co nazywane było światem wirtualnym. Zapraszany byłem na spotkania, zatytułowane „Internet: szansa czy zagrożenie?”, przy czym „zagrożenie” było zwykle wytłuszczone.  I zawsze bardzo z tym polemizowałem, nie zgadzając się na myślenie, że oto pojawia się jakiś inny świat, do którego uciekamy.
 
Internet częściej demonizują osoby starsze i kobiety.
– Internet nas podzielił w tym sensie, że każde pokolenie ma zupełnie inne jego doświadczenie. Kiedy czytałem Marshala McLuhana odkrywałem, jak źle go potocznie  rozumiemy. Słynne określenie „globalna wioska” traktowane jest jako synonim globalizacji. Tymczasem McLuhan mówił, że za sprawą komunikacji świat wraca do modelu podobnego do wioski plemiennej, gdzie ludzie gromadzą się wokół konkretnej sprawy, a przeżycia nadal pozostają lokalne. Widział pewien paradoks w tym, że mając ogromne możliwości techniczne, nadal zamykamy się w swoich światach, wspólnotach czy środowiskach, jesteśmy bardzo podzieleni. Wiek jest jednym z kryteriów takiego podziału. Ja umawiałem się na randki bez internetu i telefonu komórkowego. Byliśmy wtedy w stanie ustalić datę i godzinę, dotrzeć na miejsce i tam się odnaleźć, i wcale to nie było dziwne. Dla ludzi z mojego pokolenia Facebook jest zjawiskiem ciekawym, ale raczej pobocznym. Dla najmłodszych ten sam Facebook jest już przeszłością. Snapchatem, którym żyją najmłodsi, interesuję się jako badacz, ale emocjonalnie to już zupełnie nie jest moja bajka. Wytworzyło nam się doświadczenie pokoleniowe i to jest coś, czego nie wyobrażaliśmy sobie, gdy internet się tworzył.
 
Jeśli nie odrębnym wirtualnym światem, to czym jest internet?
– Jestem przeciwny określaniu internetu jako miejsca czy przestrzeni. Ale gdyby chcieć go do czegoś materialnego porównać, to byłby to rodzaj archipelagu wysp. Te wyspy są raczej małe, ale ludzie na nich naprawdę świetnie się rozumieją. I sam mam czasem kłopot z tym, jak to interpretować. Jadąc autobusem i widząc ludzi wpatrzonych w swoje telefony, mogę pomyśleć, że świat ich nie interesuje, że są aspołeczni. Taki był zresztą jeden z pierwszych zarzutów wobec internetu. Jednak kiedy ich obserwuję, zastanawiam się raczej, czy oni nie są paradoksalnie bardziej społeczni? Za sprawą telefonu podłączonego do internetu są bliżej tych osób, które są im naprawdę bliskie. Jakkolwiek cenna nie była umiejętność nawiązania rozmowy z  osobami, które siedziały obok w przedziale pociągu klasy drugiej i z którymi zderzaliśmy się kolanami, dziś ludzie są bliżej tych, którzy są im bliscy emocjonalnie. Sam nie wiem, jak to zważyć. Socjologowie miasta już kiedyś zauważyli, że struktura społeczna poszła inną drogą niż struktura geograficzna. Tylko w społecznościach wiejskich czy plemiennych ważne pozostały relacje z tymi, którzy są najbliżej w sensie fizycznym. Dziś nie skupiamy się wokół miejsca, ale wokół tematu, wokół wspólnych emocji, pasji, pracy. W internecie jest spory potencjał komunikacyjny i integracyjny. Ludzie mogą dziś znacznie lepiej komunikować się ze sobą, choć fizycznie nie mogą być obok siebie. To jest olbrzymia wartość. 

Ten argument nie wszystkich przekona.
– Bardzo lubię określenie Manuela Castellsa, który pisał o wirtualności rzeczywistej. To miał być żart z rzeczywistości wirtualnej, a Castells przekonywał, że obie te rzeczywistości się przeplatają. Dziś wiemy już trochę więcej. Wiemy, że internet bardzo dobrze wspiera relacje należące do słabszych, czyli nie rodzinne i intymne, ale towarzyskie. Wiemy, że osoby korzystające z internetu statystycznie częściej uczestniczą w szeroko rozumianej kulturze. Widzimy, że teza o izolującej roli internetu była nieprawdziwa. Dziś, gdybym miał wyrysować sobie strukturę swoich znajomości, najmniej istotne będzie, czy będzie ona obejmowała kontakty internetowe, czy nie. Z większością znajomych mam kontakt zarówno bezpośredni, jak i internetowy. To jest zupełna nowość. Przez całe lata mówiło się o kontaktach internetowych, o społecznościach internetowych. Dziś przynajmniej kilkanaście procent ludzi decydujących się na małżeństwo poznało się przez internet i z całą pewnością nie można powiedzieć, że ich znajomość ma charakter „internetowy”, inny od relacji osób, które poznały się przypadkiem u znajomych. Ten sposób kontaktowania się i podtrzymywania relacji bardzo nam się przeplata.
 
Wielu jednak wciąż się wydaje, że komunikacja przez internet jest trochę nieprawdziwa…
– Teoria mediów mówi nam o dwóch sposobach komunikacji, zapośredniczonej i bezpośredniej. Zapośredniczone są te, które wymagają użycia jakichś narzędzi. To pośredniczenie może być różnie odbierane. Większość rozmawiających przez telefon komórkowy nie myśli o tym, że ich głos jest próbkowany cyfrowo, kompresowany, transmitowany do stacji BTS i tak dalej – a gdyby ktoś pomyślał, uznały taką rozmowę za coś obcego i nienaturalnego. Kiedy internet się zaczynał, wszyscy mieliśmy wrażenie, że siadamy przed czymś nieznanym  i mieliśmy świadomość korzystania ze skomplikowanego narzędzia. Dziś sam łapię się na tym, że mówię, że coś komuś powiedziałem – a ja napisałem na mejla. Ale skoro moja głowa używa określenia „powiedziałem mu to” to znaczy, że komunikowanie się przez internet stało się przezroczyste. Samo narzędzie nie ma już znaczenia. Nasze myśli krążą wokół tego, co zostało powiedziane, a nie w jaki sposób.
 
Jednym z zarzutów wobec komunikacji internetowej jest trudność z przekazaniem emocji.
- Ale internet dość szybko się tego nauczył. Wystarczy spojrzeć na jego historię, żeby zauważyć, że jednym z pierwszych drobnych wynalazków były emotikony, powszechnie używane już od lat 90. Już wtedy twórcy internetu deklarowali, że mają one służyć nadrobieniu niedostatków emocjonalnych bezpośredniej rozmowy. Oczywiście absolutnie się zgadzam, że bezpośrednia rozmowa daje o wiele większy wachlarz sposobów komunikacji. Internet ma po prostu swoją formę przekazu, a zarzut o trudnościach w odbiorze emocji można równie dobrze sformułować wobec listu. Próby mówienia, która forma komunikacji jest lepsza, są fałszywym tropem.
 
Starsze pokolenie jest nieco zagubione, widząc, jak sprawnie i naturalnie korzystają z internetu dzieci. Wtedy pojawiają się głosy o „złodzieju czasu” czy po prostu narzekania na to, że ktoś znów „siedzi w komputerze”.
– Znam kilkuletnie dzieci, które muszą być karmione przed tabletem, bo inaczej nie chcą jeść. Ja swoich dzieci do korzystania z internetu nie namawiam, a one wiedzą o nim zadziwiająco dużo. Mamy jednak w domu zasadę, że usypianie jest zawsze analogowe, z gitarą czy książką. Myślę, że dla dzieciaków jest ważne, żeby poznały różne doświadczenia, różne sposoby życia, różne sposoby spędzania wolnego czasu. Chcę im pokazać cały wachlarz możliwości. Nie mówię o internecie jako zagrożeniu: po prostu nie chciałbym, żeby ich życie było płaskie, proste, sprowadzone tylko do jednej rzeczy.
W narzekaniu, że dziecko „siedzi w internecie”, czytam komunikat: „on coś robi w komputerze, a ja nie wiem co”. Jestem wrogiem określenia „siedzenie w internecie”. Jest równie precyzyjne, jak mówienie, że ktoś w pracy osiem godzin siedzi na krześle. Osiem godzin na krześle siedzi w pracy dyrektor zarządzający firmą i kasjerka w markecie. Kiedyś usiadłem z moją siedmioletnią wtedy córką przy komputerze, żeby pokazać jej piosenkę, którą znałem i lubiłem. Zrobiła się z tego godzinna sesja, podczas której słuchaliśmy różnej muzyki. Czy ten rodzaj aktywności można zakwalifikować jako „siedzenie w internecie”, czy też jako spędzanie czasu taty z córką i dzielenie się swoim doświadczeniem?
 
Czasem mam wrażenie, że większy problem niż dzieci mają dorośli, którzy nie rozstają się z telefonem i nawet w towarzystwie w restauracji odbierają wiadomości.
– To typowy przykład braku dobrego wychowania. Komunikacja w internecie jest asynchroniczna. Ja piszę, kiedy ja mam czas, druga osoba odpowiada wtedy, gdy ona ma czas. We Francji myśli się już o wprowadzeniu formalnego zakazu używania mejla i telefonów poza godzinami pracy dla osób na stanowiskach kierowniczych. Zaobserwowano zjawisko wypalania się pracowników, którzy chcąc być stale na bieżąco, pracują de facto 24 godziny na dobę. Gdy wiele lat temu zajmowałem się teologicznymi wątkami internetu, zwróciłem uwagę na to, o czym pisał Jan Paweł II: że w świecie, który dostarcza nam tak wielu bodźców, ulegnięcie przymusowi bycia na bieżąco sprawia, że tracimy umiejętność kontemplacji. To bardzo ważne i powinno być obowiązkowym elementem wychowania każdego, kto zaczyna swoją przygodę z internetem. Warto mówić o byciu offline. Nie zaprzeczamy w ten sposób sensowności istnienia internetu, ale potrzebujemy odpoczynku od silnego i gęstego strumienia informacji, dostarczanego nam przez całą dobę.
Dużo mądrości jest w prostych zasadach, a mnóstwo problemów dziś uważanych za problemy internetu znane są od półtora tysiąca lat. O umiejętności zachowania równowagi w życiu pisał przecież św. Benedykt z Nursji. Zamiast skupiać się na skrajnych przypadkach tego, że ktoś zagrał się na śmierć, skupmy się na tym, żeby nasze dzieci uczyły się, jak sobie czegoś odmawiać po to, by czas poświęcić na coś innego.
 
A jak z internetem radzi sobie Kościół?
– Jeśli chodzi o akceptację i dostrzeżenie potencjału, to zupełnie nieźle. Wyzwaniem jest natomiast to, co dotyczy komunikacji dwustronnej. Są wprawdzie przykłady miejsc, gdzie się dyskutuje, tłumaczy i wyjaśnia wątpliwości, ale to przykłady znikome. Internet jest przez Kościół traktowany bardziej jako tablica ogłoszeniowa niż jako przestrzeń wymiany myśli. Nauczenie się takiego sposobu komunikacji zapewne zajmie trochę czasu, bo jest on odwróceniem modelu głoszenia ex cathedra i wymaga przestawienia mentalnego. Naukę tę hamować może lęk przed negatywnymi komentarzami – uzasadniony, bo problem hejtu rzeczywiście nie jest w internecie rozwiązany. Ale ja zadaję sobie pytanie: kto w takim razie ma wprowadzać te standardy?
Homilia czy liturgia nie przewidują pytań czy wątpliwości wiernych. Jeszcze przez chwilę będziemy w takim momencie, że dorośli ludzie w Kościele są wychowani przedinternetowo i nie czują takiej potrzeby. Ale za kilka lat w pierwszych ławkach zaczną siadać ci, dla których mentalnie możliwość dyskutowania jest czymś zupełnie naturalnym. Z tego samego pokolenia, wychowanego w paradygmacie internetowym będą również księża. Oni już teraz rozumieją, że jeśli ktoś prowadzi katolickiego bloga, w którym nie ma możliwości komentowania – to nie ma jej dlatego, że ktoś ją wyłączył. Że ktoś chciał powiedzieć swoje, a nie rozmawiać. Jeśli Kościół będzie chciał się komunikować z otoczeniem, nie będzie mógł nie widzieć tej społecznej potrzeby. Nie chodzi wcale o „ewangelizowanie internetu”. W internecie są ludzie, więc powinien tam być też Kościół, który mówi, ale i słucha, proponuje, opowiada. Rozmawianie z nimi jest rodzajem obecności, a potrzeba apologii chrześcijańskiej w internecie jest naprawdę olbrzymia.
 



Dr Marek Robak – pracuje w Katedrze Internetu i Komunikacji Cyfrowej UKSW w Warszawie. Jest wykładowcą, badaczem sieci internetowej, a także webmasterem, czyli osobą zajmującą się projektowaniem i kodowaniem stron internetowych. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki