Okrągła rocznica pogromu w Kielcach jest właściwą okazją, by – nie rezygnując z chęci ogarnięcia mrocznej istoty wydarzeń sprzed 70 lat – dotknąć także trudnego i bolesnego problemu możliwości odczytania tamtej zbrodni jako sowieckiej prowokacji. Pogrom kielecki jest w naszej historii wydarzeniem zbyt doniosłym, aby zamknąć go w ramach chłodnej oceny historyka. Powinnością tego ostatniego jest wyrokowanie wyłącznie na podstawie faktów pewnych, bo sprawdzonych źródłowo. Stąd trudność w stawianiu hipotez wyjaśniających wydarzenia o genezie tajemniczej i często celowo ukrywanej lub zacieranej. Czym innym jest natomiast ocena moralna: tu nazywanie rzeczy po imieniu w pewnych wypadkach może, a czasem nawet powinno wyprzedzać ustalenia historii.
Kto zaczął pogrom?
Zacznijmy od faktów – tych, które udało się ustalić. Na 37 Żydów zamordowanych w budynku przy ulicy Planty 7/9 (kolejne zabito w tym czasie w innych rejonach Kielc oraz w okolicach miasta) 11 ofiar miało ślady postrzałów karabinowych i ukłuć bagnetem. „Zwykli kielczanie“ broni wojskowej nie posiadali, a na pewno nie chodzili z nią po ulicach.
Do domu przy Plantach wtargnęło wojsko i milicja. Być może razem z mundurowymi do środka dostało się też kilku cywilów, ale to nie oni decydowali o tym, co stało się wewnątrz kamienicy. Wojskowi odebrali Żydom broń palną (legalnie przez nich posiadaną), z ręki wojskowego zginął też Seweryn Kahane, przewodniczący kieleckiego Komitetu Żydowskiego. Wojskowi strzelali do Żydów wewnątrz budynku, wyrzucali ich przez okna, kilku z nich przebrało się też w cywilne ubrania i z okien ostrzelało tłum kielczan gromadzących się na ulicy. Wiemy o tym z zeznania Hanki Alpert, złożonego w dzień po pogromie w kieleckim UB. To świadectwo pojedyncze, lecz ważne. Na tyle ważne, że utajniono je w procesie, a także przemilczano przez cały okres PRL. Ludzie z otaczającego dom tłumu byli przekonani, że z okien strzelają do nich Żydzi. Z pewnością miało to wpływ na rozjuszenie antyżydowskich nastrojów. Kielczanie linczowali Żydów wyprowadzanych na ulicę i wyrzucanych przez okna, mordowali ich także wewnątrz budynku. Nie zmienia to faktu, że pierwsze ofiary padły z rąk wojskowych.
Ojciec Henia Błaszczyka, chłopca rzekomo porwanego przez Żydów, był konfidentem UB. Robotnicy z huty „Ludwików“, którzy dotarłszy na Planty w kilka godzin po rozpoczęciu pogromu dokonali tam najbardziej krwawych mordów, też byli inspirowani przez komunistów.
Historycy wyliczają, że w tragicznym dniu 4 lipca 1946 r. w Kielcach znajdowały się 44 jednostki o charakterze policyjno-wojskowym (polskie i sowieckie), a 29 z nich leżało w promieniu kilkuset metrów, najwyżej kilometra od domu na Plantach. Czy te zgromadzone siły nie były w stanie – zarówno w całości, jak i każda z osobna spośród owych jednostek – zapobiec rzezi, która trwała kilka godzin, w biały dzień, w środku wojewódzkiego miasta, w kraju poddanym totalnej kontroli komunistycznych władz? Znane są nazwiska sowieckich „doradców”, oficerów którzy tego dnia przebywali w Kielcach. Ich roli w pogromie nie sposób ocenić bez dotarcia do źródeł, a to, z wiadomych powodów, nie jest możliwe. Wszelako i ten element należy umieścić na liście faktów.
Wszystko to, razem wzięte, jak najbardziej uprawnia nas do przyjęcia tezy o możliwości sowieckiej prowokacji.
Kto miał w tym interes?
Przejdźmy teraz do kontekstu. Pogromu w Kielcach dokonano dosłownie kilka dni po „referendum ludowym”, którego wyniki miały mieć kluczowe znaczenie w procesie uzasadnienia komunistycznej władzy nad Polską. Wyniki te, niekorzystne dla komunistów, zostały przez nich sfałszowane. Przerażające wieści o pogromie kieleckim – przedstawione przez propagandę jako dzieło „polskiej reakcji” – w znakomity sposób odwróciły uwagę zachodniego świata (szczególnie Ameryki), od faktu tego oszustwa.
W tym miejscu z historycznymi dowodami zbiegają się argumenty z dziedziny logiki i moralności. Starą rzymską zasadę cui prodest – po polsku „kto na tym skorzystał” – stosować winno się zawsze przy próbie wyjaśniania spraw trudnych i zagmatwanych. A taką trudną i zagmatwaną sprawą jest właśnie pogrom w Kielcach, a raczej jego geneza. Z punktu widzenia zarówno żydowskiej, jak i polskiej racji stanu był on klęską. Z tej tragedii niewątpliwą korzyść wyniosła tylko jedna ze stron: byli nią Sowieci oraz podległy im reżim w Warszawie.
Jan Karski w czasie II wojny światowej w swoim słynnym raporcie napisał, że polski antysemityzm jest wąską kładką, na której spotykają się Polacy oraz ich niemieccy okupanci. Znaczyło to, że w sytuacji niewoli i powszechnego odrzucenia rządów najeźdźców, istniało przecież pole współdziałania. Potencjalne i ograniczone, wszelako możliwe do wykorzystania. I tę możliwość hitlerowscy okupanci wykorzystali – w sposób haniebny. Wiele wskazuje na to, że ów mechanizm „wąskiej kładki” zadziałał także w relacjach Polaków z narzuconymi im z Moskwy komunistami.
Kto jest bez winy?
Jeżeli pogrom w Kielcach istotnie był sowiecką prowokacją, w żadnym razie nie zdejmuje to winy z polskich uczestników tej rzezi. Gdyby nawet wziął w niej udział jeden Polak, byłaby to plama na naszym narodowym honorze. A w Kielcach udział w pogromie wzięły przecież setki cywilów. Jednak sowiecki kontekst w zasadniczy sposób zmienia perspektywę polskiej winy i polskiej odpowiedzialności. W naszej tradycji moralnego osądu istnieje rozróżnienie na „rękę i ślepy miecz”. To słowa Kornela Ujejskiego, autora Chorału, lamentu nad rzezią galicyjską 1846 roku. W tym porównaniu „ślepym mieczem” są mordujący szlachtę chłopi, „ręką” zaś – austriaccy urzędnicy, którzy pchnęli ich do tego pogromu. Jeżeli więc za „ślepy miecz” przyjdzie nam uznać tłum zwykłych kielczan, którzy 4 lipca 1946 r. dokonali aktów straszliwego okrucieństwa, „ręką” byli tu polscy komuniści oraz ich sowieccy mocodawcy. Kto dzierży władzę, ten ponosi odpowiedzialność. W tym kontekście nawet jeżeli postawa władz wobec pogromu była „tylko” zaniechaniem, w istocie było to także działanie zbrodnicze.
Piszę o tym, gdyż ostatnio wiele osób – także tych, których dobrej woli w żaden sposób nie chciałbym kwestionować – z pewnością godną lepszej sprawy głosi, jakoby pogrom w Kielcach nie miał niczego wspólnego z jakąkolwiek komunistyczną inspiracją. Ci, którzy wspominają chociażby o takiej możliwości, mają „zasłaniać” w ten sposób polską odpowiedzialność za mord. Człowiek dobrej woli, który dopuszcza działanie w tamtym pogromie wspomnianej „ręki” władzy, takim stawianiem sprawy może czuć się moralnie zaszantażowany. Pora więc powiedzieć głośno: o możliwości sowieckiej prowokacji można mówić, a nawet – w świetle faktów ujawnianych przez historyków – mówić się powinno. Ale pod jednym warunkiem: nie będzie to próbą wybielenia polskiej winy poprzez jej relatywizację czy wręcz usprawiedliwienie. Inspiracja sowiecka jest tu rzeczą wysoce możliwą, chociaż niepotwierdzoną na sto procent. W żadnym razie nie można też tłumaczyć nią bez reszty tamtych mrocznych wydarzeń.
Na koniec dwa cytaty. Jeden pochodzi z oświadczenia, jakie trzy dni po pogromie złożyli wybitni Polacy, przebywający na emigracji w Nowym Jorku. Podpisali je m.in. Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński: „Mając jak największą pogardę do wszelkiego rodzaju ciemiężenia Żydów w Polsce […] i wyrażając naszą głęboką sympatię dla polskich Żydów […], uważamy, że naszym obowiązkiem jest oświadczyć: zbrodnie popełnione w Kielcach są skutkiem haniebnej prowokacji, zaplanowanej przez tajną policję reżimu warszawskiego”.
Drugi cytat pochodzi z artykułu Krystyny Kersten, opublikowanego w 1981 r. w przedostatnim numerze „Tygodnika Solidarność“, niedługo przed wprowadzeniem stanu wojennego: „Po 35 latach możemy powiedzieć, że jeśli [w komunistycznym śledztwie – przyp. JB] ustalono, czyje zbrodnicze plany kryły się za tą tragedią kielecką, pozostało to najpilniej strzeżoną tajemnicą”.
Dziś, mimo upływu kolejnych 35 lat, słowa te w niczym nie straciły na aktualności.