Ustawowy zakaz handlu w niedzielę budzi kontrowersje nie tylko etyczne, ale coraz częściej ekonomiczne. O ile wiele osób wierzących i niewierzących jest skłonnych przyznać, że ograniczenia w handlu byłyby korzystne dla naszych rodzin, o tyle wobec ekonomicznych argumentów bezradnie rozkładamy ręce. To niebezpieczne dla gospodarki, rynków i biznesu – nic dziwnego, że słysząc tego typu głosy, wolimy zmienić temat. Zupełnie niepotrzebnie.
Co się stało na Węgrzech
W ostatnim czasie przeciwnicy zakazu handlu w niedzielę triumfalnie przypominają, że w połowie kwietnia 2016 r., po blisko roku od wprowadzenia stosownej ustawy, Węgry wycofały się z tego pomysłu. Ale wcale nie świadczy to o ekonomicznej porażce projektu. Nazwijmy rzecz po imieniu: o wiele silniejszy był kontekst polityczny i mocno konsumpcyjne nastawienie samych Węgrów. Otóż referendum w tej sprawie zamierzała przygotować... Węgierska Partia Socjalistyczna. Badania opinii publicznej wskazywały, że pomysł opozycyjnego ugrupowania bardzo się Węgrom spodobał. Dlatego rządzący Fidesz oddał ustawę bez walki. Co ciekawe jednak, węgierski urząd statystyczny wskazywał, że niedzielne zakupy przeniosły się tam ze sklepów do internetu. W dodatku ograniczenia nie spowodowały spadku sprzedaży. Cytowany przez branżowy portal dlahandlu.pl Csaba Bubenko z Niezależnego Związku Pracowników Handlu KDFSz-Węgry wskazywał ponadto, że tamtejszy zakaz handlu w niedzielę nie spowodował spadku zatrudnienia. Choć dodajmy, że zdaniem innych ekspertów spadek był nieznaczny i objął przede wszystkim pracowników tymczasowych. Warto zwrócić uwagę szczególnie na jeden trop: potrzeby konsumenckie powodują, że działalność gospodarcza nie zostaje „wygaszona”. Wspomniana wyżej sprzedaż internetowa to przecież nie tylko zarobek podmiotów działających w sieci, ale także firm kurierskich.
Przeciwnicy zakazu handlu w niedzielę chętnie przypominają, że obecnie tylko w 8 spośród 28 państw unijnych obowiązują solidniejsze obostrzenia w tym względzie. To prawda. Ale najbardziej restrykcyjne regulacje dotyczą Niemiec, Austrii, Belgii i Holandii, czyli krajów bardzo zamożnych. Ich gospodarki „nie przewróciły się” – choć obowiązuje tam inna logika, niż kreowana przez zdecydowanie prymitywne hasło, że to „rynek ma zawsze rację”. Dodajmy: „rynek” postrzegany niemal wyłącznie przez pryzmat korzyści wielkiego biznesu, albo odpowiednio wpływowych medialnie czy legislacyjnie finansowych instytucji.
Polscy przedsiębiorcy mówią „tak”
Wskażmy na rzadziej nagłaśniane w polskich mediach głosy ekspertów, które nie wpisują się w powszechny lament nad skutkami ewentualnego zakazu handlu w niedzielę. Znawcy rynku zwracają uwagę na procesy, które zachodzą w krajach, gdzie obowiązują okołoweekendowe obostrzenia. I tak Przemysław Ruchlicki z Krajowej Izby Gospodarczej wskazuje, że Polacy będą kupować tyle samo, tylko że w krótszym czasie. Z kolei dr hab. Agnieszka Domańska z Instytutu Studiów Międzynarodowych SGH, prezes Oddziału Warszawskiego Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego mówiła niedawno w Polskim Radiu, że konsumenci szybko wyrabiają sobie nowe nawyki i błyskawicznie przyzwyczają się do zmian. Oczywiście, przekształca to strukturę czasową i logistyczną w handlu: w małych miasteczkach w Niemczech, Austrii, Holandii sklepy są otwarte do godziny 18.00. Mówiąc publicystycznym skrótem: sprzedaż nie ustaje, sprzedaż się przemieszcza. Ważne jest również co innego: zdolność pracowników do negocjacji lepszych warunków pracy i płacy. Ale to szerszy problem, który w Polsce jest rzeczywistą bolączką, także ze względu na słabość organizacji pracowniczych.
Nie tylko rzadziej pokazywani w mainstreamowych mediach eksperci ekonomiczni, ale również część reprezentantów biznesu podkreśla, że zakaz niedzielnego handlu to „korekta mechanizmu rynkowego”, a nie żadna katastrofa. Mówi o tym choćby Tomasz Malicki, prezes firmy Gino Rossi, produkującej obuwie dziecięce, damskie i męskie. Jego zdaniem „ograniczenie handlu w niedzielę nie powinno wpłynąć na zmniejszenie popytu konsumenckiego, a raczej przesunęłoby go na inne kanały lub inne dni tygodnia” (powyższe wypowiedzi cytuję za portalspozywczy.pl). Za powszechnym zakazem handlu w niedzielę opowiada się również Polska Grupa Supermarketów, skupiająca rodzime sieci sklepów, takich jak Top Market, Delica, Minuta8. Michał Sadecki z PGS w rozmowie z dziennikarzami podkreślał, że to „zagraniczne sieci zmusiły nas do pracy w niedzielę i polski przedsiębiorca musi dostosować się, jeśli chce się utrzymać na rynku”. Podobne stanowisko w kwestii ustawowego zakazu handlu w niedzielę ogłosiła niedawno Polska Sieć Handlowa „Paleo”. Zdaniem reprezentantów tej organizacji, zakupy mogą być realizowane z powodzeniem przez pozostałe sześć dni tygodnia. Ten głos jest szczególnie wymowny: „Niewykluczone, iż takie rozwiązanie będzie skutkować zwiększeniem liczby pracowników zatrudnionych w handlu, w celu zapobiegania większym kolejkom, np. podczas przedweekendowych zakupów”.
Szukamy rozrywki, nie zakupów
Zresztą, na taką możliwość wskazują badania kilkunastu sklepów jednej z dużych sieci handlowych przeprowadzone przez NSZZ „Solidarność” w 2013 r. przy okazji święta Trzech Króli, które wypadało wówczas w niedzielę. Okazało się, że obroty w piątek i sobotę przed wolną niedzielą były o 5 do 7 proc. wyższe niż łączne obroty z piątku, soboty i niedzieli w następnym tygodniu. Niestety, w Polsce problemem jest dziś to, że właściciele wielkopowierzchniowych sklepów nader chętnie pozbywają się pracowników, pozostałych obciążając zwiększonymi obowiązkami. Fachowo nazywa się to wyzysk.
Do myślenia daje fakt, że to właśnie przedstawiciele lokalnych sieci handlowych – w odróżnieniu od wielkiego biznesu – nie obawiają się „niedzielnych zakazów”. W rozmowie z portalem dlahandlu.pl prezes sieci sklepów spożywczych Agap Grzegorz Szymczak stwierdza, że kiedy sklepy były nieczynne w niedziele, sytuacja handlu tradycyjnego była bardziej korzystna. Lokalni przedsiębiorcy liczą na to, że po wprowadzeniu stosownych rozwiązań legislacyjnych, sklepy osiedlowe najpewniej zanotują w ciągu tygodnia zwiększoną sprzedaż. Pozwoli im to również na lepszą organizację pracy.
Na koniec zwrócę uwagę na jeszcze jedną sprawę. Większość Polek i Polaków jest za zakazem handlu w niedzielę. Przeprowadzone w tym roku badania firmy FootFall wskazują dodatkowo, że wbrew pewnemu mitowi, faktycznie unikamy zakupów w niedzielę. Po pierwsze, najchętniej robimy zakupy w sobotę. Po drugie, niedziela w centrach handlowych skupionych wokół dużego hipermarketu to pod względem sprzedaży najsłabszy dzień w tygodniu. Wedle statystyki FootFall niedzielne zakupy przyciągają aż o 22 proc. mniej odwiedzających niż w pozostałe dni tygodnia! Choć uczciwie trzeba zaznaczyć, że inaczej jest w centrach handlowych o bogatej ofercie rozrywkowej: w tego typu miejscach niedziela „przegrywa” jedynie z sobotą. Dobrze to pokazuje, czego właściwie w niedzielę szukamy w okolicach wielkich sklepów – raczej zabawy niż typowych zakupów.
Istnieje przynajmniej kilka mocnych ekonomicznych argumentów za ograniczeniem handlu w niedzielę, które przedstawiają również ludzie biznesu i eksperci rynkowi. Da się myśleć o potrzebach rynku, nie popadając w jego bezrefleksyjny i doktrynerski kult.
Co przyniosą wolne niedziele?
Projekt obywatelski „Wolna niedziela”, przygotowany przez Krajowy Sekretariat Banku, Handlu i Ubezpieczeń NSZZ Solidarność, zakazujący handlu w niedzielę zyskał już 120 tys. podpisów.
Jego przeciwnicy straszą, że ograniczenie handlu do sześciu dni w tygodniu spowoduje spadek zatrudnienia, obrotów oraz wpływów do budżetu państwa. Według szacunków adwersarzy, w związku z zakazem handlu w niedzielę pracę może stracić od 25 tys. do nawet 85 tys. z prawie 1,6 mln osób zatrudnionych w handlu (GUS, 2014 r.). Autorzy projektu „Wolna niedziela” uspokajają, że zakaz nie wpłynie na spadek zatrudnienia, a pozostawienie możliwości handlu w niedzielę przez osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą stworzy dodatkowe miejsca pracy w formie samozatrudnienia.
Spadek zatrudnienia, o którym alarmują przeciwnicy projektu ma uszczuplić także wpływy z podatków i składek emerytalnych do budżetu państwa. Mówi się o kwocie 760 mln zł oraz kolejnych 600 mln zł wydawanych rocznie na zasiłki dla bezrobotnych. Pomysłodawcy ustawy i tu tonują emocje. Zasiłki nie wzrosną, bo nie zmniejszy się zatrudnienie, a podatki VAT, CIT i PIT mają pozostać na tym samym poziomie ściągalności, bo ciężar zakupów z niedzieli przeniesie się na dni ją poprzedzające, czyli piątek i sobotę. Przykład Węgrów, którzy niedawno wprowadzili zakaz handlu w niedzielę pokazuje, że w dni poprzedzające niedzielę obroty wzrosły o 5 proc. Mamy także przykład z własnego – polskiego podwórka. W zeszłym roku Zielone Świątki – ustawowo wolne od pracy – przypadły w niedzielę. Obrót w piątek i sobotę przed tym świętem wzrósł o około 6 proc. Ponadto ściągalność VAT-u mają zapewnić też tzw. dostawy łańcuchowe, które zgodnie ze zmianą obowiązującą od początku 2014 r. umożliwiają pominięcie niedzieli jako dnia dostawy, co nie będzie wiązało się dla dostawców oraz odbiorców towarów powstania w te dni obowiązku podatkowego.
Zakaz handlu w niedzielę nie będzie obejmował usług gastronomicznych czy tych związanych z rozrywką. A ponieważ zapotrzebowanie na te usługi w naszym kraju wciąż wzrasta, autorzy projektu przewidzieli, że wpływy budżetowe z podatków ściąganych z tego tytułu mogą wynieść około 400 mln zł rocznie.
Zakaz handlu w skali UE nie jest niczym nowym. Z 28 krajów stosuje go już dziewięć. A ci, którzy robią to najbardziej rygorystycznie jak Niemcy, Austriacy czy ostatnio Węgrzy na wpływy z handlu, obrót i zatrudnienie nie narzekają.
Oprac. MB