Logo Przewdonik Katolicki

Jak to jest z tą operą

Magdalena Mateja
Próba opery "Don Carlos" Verdiego podczas festiwalu operowego w Bydgoszczy w 2016 r. / fot. PAP

Pary lub grupy wyjątkowo elegancko, a nierzadko nawet galowo ubranych ludzi, podążające wieczorową porą w kierunku imponujących budynków instytucji operowych to częsty widok w jedenastu miastach Polski. Ile z tych osób przychodzi tam dla sztuki, ile dla rozrywki, a ile dla towarzyskiego splendoru?

Pod pewnymi względami opera nie zmieniła się od setek lat, pod innymi – dosyć mocno. Uważamy ją za sztukę wysoką, bodaj najbardziej ze wszystkich elegancką. Kto z nas chodzi jednak do opery z podobną regularnością jak do kina czy choćby do teatru? I właściwie dlaczego my, Polacy, mielibyśmy oglądać spektakle operowe?
 
Zrodzona we Włoszech w epoce baroku, opera ma za sobą bardzo burzliwą ścieżkę rozwoju. Raz poważna, raz komiczna, przez jednych traktowana jako sztuka najwyższa, przez innych degradowana, rozpowszechniła się dość prędko na całą Europę. Już w XVII w. trafiła poprzez dwór królewski także na ziemie polskie. Kiedy jednak wreszcie zaczęto pisać w kraju własne utwory operowe, sytuacja polityczna prędko uległa zmianie, co zdeterminowało życie tego gatunku na długie lata; właściwie – aż po dziś dzień.
 
Kto nam pisze opery
 
W epoce romantyzmu, która przypadła na czas zaborów, Polacy mieli bowiem szczególnie utrudniony dostęp do kultury zachodnioeuropejskiej. Nie da się ukryć, że doprowadziło to do pewnego rodzaju opóźnienia rozwoju polskiej muzyki na arenie międzynarodowej. Ówczesna sytuacja polityczna, w obliczu której na wszelkie sposoby starano się podtrzymać w sercach rodaków ducha polskości, zaowocowała za to powstaniem bardzo silnego stylu narodowego. Większości tych dzieł nie jesteśmy jednak dziś w stanie usłyszeć – wiele materiałów zostało zniszczonych podczas pierwszej wojny światowej lub spłonęło w powstaniu warszawskim. Ale to bynajmniej nie tak, że Polacy oper nie pisali. Gdyby jednak poprosić o wymienienie dziesięciu czy piętnastu kompozytorów oper, to nie tylko za granicą, ale i w Polsce z mało których ust padnie polskie nazwisko.
 
Bo kogo mamy? Moniuszkę, powie każdy. Szymanowskiego i Pendereckiego, dodadzą co bardziej rozeznani w gatunku, najchętniej wrzuciwszy przy tym obu do jednego worka kompozytorów współczesnych, pomimo dzielącej ich półwiecznej różnicy wieku. A prawda jest taka, że choć do końca pierwszej wojny samo utrzymanie jakiejkolwiek ciągłości życia muzycznego w Polsce kosztowało wiele wysiłku, to koniec XIX i początek XX stulecia obfitował w talenty kompozytorskie. Znane nam są dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Kraszewskiego, Wyspiańskiego. Ale już Żeleńskiego czy Różyckiego, którzy tworzyli na ich podstawie opery, kojarzymy co najwyżej ze słyszenia. Zdarzają się dziś jednak miłośnicy, którzy ogromną pracę wkładają właśnie w przypominanie publiczności dawnych dzieł. Często inicjatywy tego typu podejmują studenci uczelni muzycznych, wolni od obowiązku zapewnienia spektaklowi wysokiej sprzedaży – nierzadko we współpracy z instytucjonalnymi teatrami operowymi.
 
Co dziś grają
 
W tych ostatnich proporcje polskich oper do zagranicznych są raczej nierówne. Przykładowo: Opera Bałtycka w Gdańsku ma w swoim repertuarze aż sześć polskich dzieł operowych (z czego cztery miały premierę w bieżącym sezonie), podczas gdy warszawscy melomani zobaczyli w Operze Narodowej tylko dwie nowe, polskie inscenizacje dzieł tego gatunku. Znamienne przy tym, że jedną z nich jest nieśmiertelny Straszny dwór, natomiast druga nosi wiele mówiący tytuł: Rozterki miłosne wg Krakowiaków i Górali. Tendencja ta charakteryzuje nie tylko widzów, których w naturalny sposób przyciągają do teatru znane tytuły, ale także realizatorów, chętniej sięgających po rzeczy sprawdzone, ograne, bogate w punkty odniesienia, prowokujące analizę porównawczą — takie, które zawsze można zreinterpretować po swojemu.
 
To zjawisko, które nie obciąża teatru dramatycznego, w operze jest bardzo silne – i to nie tylko w naszym kraju. W rankingu pięćdziesięciu oper wszech czasów, przeprowadzonym przez brytyjski dziennik „The Guardian”, nie pada ani jedno polskie nazwisko. Nie to jest jednak najbardziej zastanawiające, ale raczej fakt, że wszystkie te dzieła powstały przed wielu laty. Najmłodsza z wymienionych tam oper liczy sobie obecnie już prawie czterdziestkę, a jest raczej w odosobnieniu – większość z nich została napisana w XVIII i XIX w.
 
Samo określenie „opera” jako nazwa gatunku muzycznego jest współcześnie pokryte pewną warstwą historycznego kurzu. Coraz częściej kompozytorzy określają swoje sceniczne dzieła wokalno-instrumentalne w inny sposób – jako dramat, tragedia sceniczna czy performance. Elementy muzyki rozrywkowej lub awangardowej, pojawiające się w kompozycji, nierzadko przywodzą na myśl formę musicalu. Niemniej jednak każdego roku na deskach teatrów operowych mają miejsce premiery nowych dzieł. Wypadają, naturalnie, raz lepiej, raz gorzej – podobnie zresztą jak inscenizacje klasyki gatunku.
 
Może warto więc — nawet nie będąc wielkim miłośnikiem opery, a może nawet nie odwiedziwszy jeszcze nigdy teatru operowego — oglądać również te mniej znane utwory. Dać się skusić intrygującemu brzmieniu tytułu, a nie tylko poziomowi jego rozpoznawalności. Przeciwdziałać temu, że inscenizacje współczesnych dzieł operowych, których przygotowanie pochłania każdorazowo mnóstwo pracy dziesiątek lub nawet setek osób, schodzą z afisza po dwóch lub trzech wystawieniach, zanim zdążą stać się rozpoznawalne. I zaryzykować, że spektakl może zwyczajnie nam się nie spodobać. Ale tylko wspierając swoim czynnym udziałem rodzącą się na naszych oczach sztukę operową, możemy przyczynić się do tego, że nasze dzieci i wnuki będą znały jeszcze inne nazwiska niż Szymanowski i Penderecki, a jeżeli pójdą na Halkę, to wcale nie dlatego, że reszta tytułów nic im nie mówi. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki